Spotkanie z rzeczywistością

Pierwsza moja podróż do slumsu

Wziąłem to, co najważniejsze, do kieszeni włożyłem trochę drobnych na autobus, ksero mojego paszportu, a do plecaka szczoteczkę, pastę do zębów i bluzę jakby się rozpadało i zrobiło chłodno. Oczywiście przed wyjazdem zasięgnąłem kilku porad od innych. Nie bierz telefonu ze sobą, ani aparatu, pieniądze najlepiej sobie gdzieś ukryj, nie zakładaj zegarka na rękę bo mogą go urwać, okradną cię albo pobiją… Takie porady tylko sprawiły u mnie podwyższenie adrenaliny. Gdzie ja naprawdę się wybieram? Do piekła? – pomyślałem.

Opuściłem dom dla formacji braci CBC, gdzie mieszkałem i uczyłem się angielskiego, doszedłem do głównej ulicy Ngong Road i stanąłem na przystanku czekając na jakikolwiek środek transportu.

Podjeżdżają jeden po drugim, busiki, czyli matatu i autobusy miejskie, zwane City Hoppa. Jest ich chyba więcej niż wszystkich prywatnych samochodów w mieście. Każdy trąbi i krzyczy. Konduktorzy wychylając się z pojazdu stukają monetą w szybę albo dach i wykrzykują cenę i kierunek trasy – mbao, mbao, town, kumi, town!!!. Czasami wychodzą z pojazdów i wręcz szturchają ludzi, aby wsiadali, choć nawet nie wiedzą kto gdzie jedzie. Z niektórych matatu słychać bardzo głośną muzykę Hip Hop, gdzie basy poruszają całym przystankiem, i która ma zachęcić podróżnych do wsiadania i podróży w ’skaczącym’ busiku. Na przystanku tłoczy się nieraz 6 matatu naraz. Każdy chce zwrócić na siebie uwagę.

Jak na razie wszystko idzie dobrze, przejechanie z Adams Arkade do centrum nie było problematyczne, przecież każdy pojazd jedzie w kierunku centrum. Wszędzie ludzie, jest tłoczno. Każdy gdzieś podąża, każdy się gdzieś spieszy. Jest gorąco i duszno. Nieraz ktoś podchodzi do mnie i mnie szturcha mówiąc, jestem głodny, kup mi coś do jedzenia, albo choć pójdziemy do supermarketu zrobisz mi zakupy. Minąłem kilka przecznic przepychając się w tłumie ludzi, idąc ulicą bo na chodniku nie było już miejsca. Po dziesięciu minutach doszedłem do przystanku skąd odjeżdża moje następne matatu. Udało się, wskoczyłem do środka wolno jadącego busa, nr 14 z centrum do dzielnicy Kariobangi. Na początku jak zawsze korek, jeden bus najeżdża na drugiego i zajeżdża mu drogę, ci na skraju zajęli już część chodnika, inni aby się wepchnąć przed innego składają boczne lusterka, wjechaliśmy na rondo i nawet udało się z niego zjechać bez zarysowania karoserii.

Wyjechałem z centrum i znalazłem się na obrzeżach miasta. Widać slumsy i tylko slumsy. Pola przerdzewiałej, brązowej blachy, ciągnące się kilometrami. Ciąg ludzi przeciskający się pomiędzy barakami, gdzie indziej długa kolejka żółtych baniaków po oleju kuchennym do którego nalewana jest woda w miejscach sprzedaży. Odór palących się śmieci, a gdzie niegdzie dzieci ulicy w brudnych i obdartych ubraniach przegrzebujący przydrożne śmietniska, pijacy śpiący w cieniu na poboczu drogi. Kurz zaczyna się wdzierać do środka i pokrywać wszystko. Na każdym przystanku jak tylko dzieci mnie wypatrzą krzyczą mzungu czyli, biały, europejczyk. Jeszcze nie mam z nimi kontaktu, przenika mi to wszystko przed oczami jak długo jestem w busie. Patrząc na nich, nachodzą mnie pytania, jacy oni są, czy są niebezpieczni, jak się mam przy nich zachować, jak rozmawiać, o czym, może lepiej ja będę zadawał pytania, chcę przecież ich poznać.

Po czterdziestu minutach dojechałem do parafii Kariobangi, którą prowadzą nasi misjonarze. Do niej należą także kaplica św. Marcina i kaplica św. Jana w Korogocho. Po krótkiej modlitwie, opuściłem dom parafialny i wyszedłem na główną ulicę prowadzącą do Korogocho. Założyłem czapeczkę z daszkiem i zacząłem podążać w głąb slumsów.

Niezmiernie dziwne to uczucie, gdy cały czas jesteś w centrum uwagi. Oczy wszystkich zwrócone są na ciebie, białego, tak bardzo się od nich różniącego. Mijam sklepy i stoiska gdzie ludzie sprzedają najprzeróżniejsze rzeczy, piecyki do gotowania, olejowe i na węgiel drzewny, pomarańcze, ananasy, banany, itp. Dzieci podbiegają z okrzykiem angielskiego pozdrowienia how are you? albo bardziej brzmiące ha wa ju? albo arju? Nawet wystające z balkonów, omijających przeze mnie domów, małe główki dzieci chcą mnie pozdrowić. Mijające mnie mamy obracają się do swojego dziecka, które niosą na plecach i mówią popatrz, biały, pozdrów go (angaliya, mzungu, salemie), po chwili mały krzyczy, ha wa ju mzungu? Na początku jeszcze starałem się odpowiadać, mzuri, później było tego bardzo dużo, jeden ciągnący się za mną chór wykrzykujący pozdrowienie. Nigdy nie lubiłem być w centrum uwagi, irytowało mnie to, teraz jednak przyszedł czas, aby się do tego przyzwyczajać i po prostu otworzyć się na wszystko co mnie spotyka.

Uszedłem z pięćset metrów, po czym asfalt się skończył. Wszedłem w osiedla baraków. Szeroka droga, a po dwóch stronach płynące ścieki. Pełno ludzi, kurz z odorem wdzierają się do nosa. Patrząc na baraki, wyglądają jak nagrzane od słońca pochodnie, grzeją ze wszystkich stron. Osiedla rozgrzanej blachy.

W Slumsie Korogocho żyje ponad 120.000 ludzi na powierzchni 1.5 km², przy wielkim miejskim wysypisku śmieci Dandora, na którym jest zawsze pełno ludzi, którzy segregują odpady, inni palą wielkie sterty śmieci, zaś inni szukają najbardziej potrzebnych rzeczy jak ubrań, jedzenia, czy czegokolwiek co by mogli sprzedać. Nade mną pełno krążących wielkich ptaków zwanych marabuty. Wystarczył jeden podmuch wiatru, aby na moją głowę zaczęły spadać śmieci, folie i wszystko to, co wiatr zdołał unieść.

Co jakiś czas ktoś do mnie podszedł i o coś prosił. Pijacy zaczepiają i o coś się pytają, dzieci ulicy podchodzą z tubką wypełnioną budapremem, którą co chwile przykładają do buzi i proszą o kupienie im czegoś do jedzenia. Młodzież śmieje się drwiąco, dziewczyny przy domach publicznych zapraszają do środka i się śmieją. Czasami ktoś mnie wygania i pyta czy mam dla niego pieniądze, zaś inny serdecznie wita i zaprasza do swojego domu na herbatę z mlekiem albo sodę (butelkowany napój gazowany). Po lewej i prawej stronie mijam kościoły różnych wyznań i siedziby sekt, które znajdują się tu jedna przy drugiej. Każda z tych instytucji zachęca ludzi swoją nazwą, śpiewem i tańcem. Ludzie ubrani cali na biało z różańcami na szyi od dzieci po dorosłych to sekta znana jako „Legion Maryi”, inne sekty maszerują ulicami bijąc w bębny i zapraszają do modlitwy.

Tutaj każdy może zostać pastorem, wystarczy posiadać Biblię, poczytać ją i być wygadanym, zdolności aktorskie też mają duże znaczenie. Jest to także dobry sposób na zarobek. Pastorzy chodzą po autobusach dalekobieżnych, głoszą słowo, nauczają, błogosławią i zbierają datki. W slumsach każdy może na baraku powiesić szyld z nazwą kościoła. Właśnie mijam kościół o nazwie „helikopter Chrystusa” z którego wydobywają się wrzaski, śpiewy i huk bębnów. Wystarczy kilka krzeseł i obowiązkowo megafon, aby zwrócić na siebie uwagę i Słowo Boże jest proklamowane. Podobno w samym Korogocho jest ponad 300 kościołów, które głoszą, uzdrawiają, i nawracają. Niektóre z nich mają swojego biskupa ubranego na czerwono. Dziwi mnie jednak to, że te baraki kościołów i sekt, się zapełniają. Albo może nie dziwi patrząc na ludzi, którzy szukają nadziei, miłości, wolności, uzdrowienia – przecież te wszystkie kościoły tak się reklamują, to wszystko obiecują. Czy jednak ludzie naprawdę znajdują tam to, czego szukają?

Po chwili zszedłem z drogi w wąską ścieżkę i po kilku zakrętach znalazłem się przed domem misjonarzy kombonianów.

W samym centrum Korokocho znajdują się cztery baraki, w których mieszkają ojcowie. Każdy z nich ma izdebkę  o wielkości pięciu metrów kwadratowych, a w środku stół, łóżko i szafka na ubrania. Gdzieniegdzie tynk już odpadł i ukazuje się zaschnięte błoto z którego są skonstruowane ściany baraków. Od deszczu chroni blaszany, ciemny i okryty rdzą dach, który w czasie deszczu przecieka i trzeba manewrować łóżkiem tak, aby go nie zamoczyło. Pocieszyłem się, jest światło i woda, nawet jeśli są często odcinane, nie jest źle. W kuchni dwie kuchenki olejowe, aby coś ugotować i kilka garnków, czajnik bezprzewodowy, talerze i sztućce. Będę spał w pokoiku obok kuchni gdzie mieści się komoda i piętrowe łóżko.