Pracowałem jak emigrant

Praca na emigracji – Włochy

Modlitwa zawsze idzie w parze z pracą, aby to, w co się wierzy wprowadzać w praktykę i dawać o tym świadectwo. Było to chyba pierwsze najpiękniejsze doświadczenie na początku mojej formacji.

Południe Włoch kojarzy nam się zawsze z emigrantami i pracą na polu. Tym razem miałem stać się częścią tego wszystkiego. Wraz z dwoma innymi scholastykami Andrzejem i Diego mieliśmy pomagać na parafii, która przyjmowała uchodźców na czas zbioru pomidorów oraz musieliśmy razem z nimi szukać pracę i zarabiać na własne utrzymanie oraz po to, aby wspomóc naszych misjonarzy na misjach.

Z Venegono, po jedenasto godzinnej podróży dojechaliśmy do Segezii. Wszędzie otaczają nas pola, które ciągną się kilometrami, pierwsze wrażenia miejsca naszej pracy na przyszłe dwa miesiące. Po chwili wyłonił się potężny Kościół z wysoką dzwonnicą, trzy skrzyżowane ze sobą ulice, 80 mieszkańców i jakaś setka emigrantów pochowana między drzewami; Rumuni, Cyganie i Polacy. Parafia ma około 60 km², wszędzie panuje spokój i cisza.

Nasz kąt mieszkalny wygląda skromnie. Do dyspozycji mamy salkę katechetyczną, czyli tzw. oratorium w którym mieszczą się 3 łóżka, kuchenka i lodówka. Nie potrzeba nam nic więcej.

Accoglienza, czyli tzw. przyjęcie emigrantów na parafii zaczyna się 8 lipca, więc mamy jeszcze czas, aby wszystko przygotować. Pochowani emigranci czekają ze strachem, odliczając dni do otwarcia. Trzy dni temu odbył się tzw. nalot karabinierów, czyli włoskiej policji. Przyjechali do Segezii, zabrali wszystkich emigrantów jakich znaleźli, tylko polaków zostawili, a reszcie dali nakaz powrotu do swojego kraju. Potem cały ich dobytek jak namioty, kartony i szmaty zostały wrzucone do potężnych kontenerów i wywiezione.

Taka sytuacja zdarza się często – oni zawsze wracają – mówią. Ludzie żyją nie wiedząc co przyniesie jutro. Rano mogą wyjechać do pracy, a wieczorem, po powrocie do domu zastaną tylko pusty plac, ponieważ wszystko zastało podczas ich nieobecność wywiezione. Policja w ten sposób chce się pozbyć emigrantów. Nie wiem czy to ma jakiś sens? Przecież i tak wrócą, tutaj mają chociaż jakąś szansę na zarobek. W Rumuni nie mają szans na lepszą przyszłość, tam nic nie ma – mówi jeden z nich. Mieszkamy w lasach jak zwierzęta, bez żadnej przyszłości – dodają.

Podczas pierwszej naszej przechadzki po ulicach Segezii spotykaliśmy jednego młodego Rumuna, gdzie idziesz? – pytamy. Nigdzie, kręcę się – odpowiada. Usiądź z nami. Patrzymy na niego, ubrany schludnie, czysty, z telefonem komórkowym w ręku. Jak się nazywasz? – pytamy. Czip. Przecież miałeś inne imię – odrzekł proboszcz parafii, Don Ivone. Tak, ale policja mnie zwinęła i zabrali mi paszport, wróciłem do Rumuni i wyrobiłem sobie inny, na inne nazwisko. A gdzie teraz mieszkasz? Jak to gdzie, w 'boschetto’ – tak nazywają te kilka drzew, które są obok parafii – czekam na otwarcie domu przy parafii, aby mieć swoje łóżko, gdzie mógłbym się schronić i gdzie policja raczej nie zaglądnie.

Don Ivone jest proboszczem parafii, która organizuje 'campo di accoglienza’ (dom przyjęcia) i która nas gości, otoczony przez parafian i przez emigrantów, którzy mu sprawiają raz mniejsze, a raz większe kłopoty. Jest to człowiek o wielkiej wierze, w Boga i w to dzieło, które rozpoczął 13 lat temu.

Na początku przyszło do niego kilka osób z prośbą o nocleg. Następnego dnia wrócili zadowoleni, mówiąc że im było tak dobrze i ciepło. Ponieważ było to po obfitych ulewach mówili, że zmarzli i chcą znowu przenocować. Tak zaczęła się myśl o zorganizowaniu miejsca dla emigrantów, którzy przyjeżdżają na zarobek w miesiącach lipca i sierpnia, gdyż jest to sezon na pomidory, arbuzy, melony, karczochy.

Don Ivone jest człowiekiem, który bardzo pragnął wyjechać na misje, lecz nie miał takiej możliwości. Znalazł jednak prawdziwą misję wśród emigrantów, którzy często przyjeżdżają do niego bez niczego, brudni i głodni, nieraz z jedną walizeczką, w której mieści się ich cały dobytek. Swoją działalność charytatywną rozpoczął od małego placu, jednak gdy liczba emigrantów wzrosła, zaczął umieszczać ich w Kościele. W 2004 roku przez ośrodek przewinęło się ponad 1000 osób.

W spotkaniach z emigrantami bardzo ważne było stwierdzenie, dlaczego to czynię? – mówi Don Ivone. Gdybym nie spotkał Jezusa, gdybym Go nie pokochał, to nie stworzyłbym tak wielkiego dzieła jakim jest ten dom. To On mnie uczy kochać bliźniego, On mi dał siłę, która pozwoliła mi stworzyć to dzieło. Z niczego, z takiego nic co dysponowałem. Jeśli była możliwość stworzenia łazienki, dałem ją do dyspozycji emigrantom. Znalazło się miejsce na prysznic, zbudowałem go. Widziałem kawałek dachu wystającego na plac, umieściłem pod nim łóżka z materacami. I tak powoli coś powstawało.

Obok parafii znajduje się dom gdzie śpią kobiety, nad szkołą podstawową znajduje się piętro dla mężczyzn, 30 miejsc na sali gimnastycznej, łazienki i prysznice z bojlerami na dachu, pomalowane na czarno, aby słońce nagrzewało wodę, boisko przeznaczone zostało pod namioty. Wszystko potrzebuje remontu, wszystko się sypie, ale to nie jest najważniejsze. Ważne jest miejsce do spania, mury które ochronią przed wiatrem i dach który ochroni przed deszczem. To wystarczy.

Zaczęliśmy pracę i przygotowywania do przyjęcia emigrantów na teren parafii. Byliśmy wraz z 3 seminarzystami z Rzymu z Urbaniany (Talaad z Egiptu, Jorgio ze Środkowej Afryki, Novatus z Tanzanii), oraz wolontariuszami – Włochami z pobliskich wiosek, którzy pomagają już od wielu lat. Rok wcześniej ośrodek gościł ludzi z Rumuni (862), Polski (35), Ukrainy (13), Mołdawii (11), Bułgarii (10), Maroko (18), Sudanu (13), Algierii (12), Tunezji (5) Senegalu (1), Egiptu (1), Gwinei, Erytrei, Somalii, Ugandy, Iraku i Palestyny. Rumuńskie dzieci mając po 15-16 lat i tak samo wysyłane są do pracy.

Bramę otwieraliśmy o godzinie 5.00. Wszyscy, którzy czuli się na siłach wychodzili na plac przed Kościołem oczekując, aż ktoś ich zabierze do pracy. Przeważnie byli to właściciele pól (padroni), oraz caporali czyli emigranci, którzy rozwozi ludzi do pracy – za drobną opłatą. Komu dzisiaj się udało, dostał pracę.

O 8.30 zaczynały się porządki prowadzone przez nas i przez wolontariuszy. Sprzątanie pokoi, placu, kuchenek i łazienek. Jedzenie i ubrania rozdawane były o godzinie 18.30, a o 20.00 przychodził lekarz, aby uśmierzyć ból tym, którzy po całym dniu pracy przychodzili cali obolali. O 21.30 prowadziliśmy wspólną modlitwę ekumeniczną podczas której Kościół zawsze był pełen.

Podczas tego doświadczenia najwięcej styczności miałem z polakami. Każdy mógł przyjść do mnie z problemami językowymi i z problemami prywatnymi. Większość kontaktów i spotkań z właścicielami pól odbywały się z moją pomocą, aby uzgodnić do końca, jeśli chodzi o warunki pracy, płacę, ilość godzin itd. Byłem swojego rodzaju negocjatorem pomiędzy padronem, a polakami szukającymi pracy.

Miesiąc lipiec to jeszcze nie czas na zbieranie pomidorów, postanowiliśmy więc zacząć pracę przy karczochach. Cały dzień wyrywaliśmy z krzaka łodygi, tak aby pozostał korzeń, by można było posadzić je ponownie. Po 8 godzinach pracy za 3 euro za godzinę i z szeregiem odcisków wróciliśmy do domu – na końcu otrzymaliśmy tylko uwagę od właściciela, pracujecie za wolno.

Kolejnego dnia udało nam się załapać do innej pracy. Teraz zbieramy melony i arbuzy. Trzy euro za godzinę, z wielkim zmęczeniem psychicznym. Przez całe osiem godzin pracy wysłuchiwaliśmy krzyki i wrzaski, wyklinania i przepychania z miejsca na miejsce przez właścicieli. Nie zielone! Nie ten! Nie to! Co robisz! Załaduj ciężarówkę! Jedź na targ! Rozładuj! Bez przerw, bez czasu aby się napić, każda minuta się liczyła. Po całym dniu harówki właściciel nas skwitował; zapłacę wam godzinę mniej. Jak to, przecież robiliśmy osiem godzin – odparliśmy. Odliczyłem przerwy jakie mieliście. Przecież nie mieliśmy żadnych przerw – zaprotestowałem. Jak to nie, widziałem, nie dyskutujcie ze mną!

Przyszedł w końcu czas na mały i duży pomidor. Od piątej rano do czasu załadowania całego tira, a nieraz dwóch. Siedzieliśmy na polu cały dzień, w pełnym słońcu, wyrywając krzak za krzakiem i na kolanach zbierając pomidor za pomidorem wkładając je do skrzyń.

Zawsze bardzo dużo mówi się na temat emigrantów, i prawie zawsze źle. Zawsze są głosy na temat pracy, którą zabierają innym. Lecz gdyby nie emigranci, to kto by wykonywał pracę którą oni wykonują? Czy na przykład Włoch poszedłby do zbierania pomidorów za 3, 4 euro, czy wyrywałby karczochy, czy zbierałby melony za 3 euro za godzinę. Na pewno nie.

Samo to, że razem ze mną do pracy chodził współbrat Włoch, wzbudzało zainteresowanie i podejrzenia. Ty, Włoch przyszedłeś na moje pole zbierać pomidory? To naprawdę dziwne.

Bóg dał mi dwa miesiące podczas których mogłem pracować z emigrantami, mogłem ich wysłuchać, poznać, spocić się jak oni, zostać oszukanym jak oni, zmęczyć się i poznać ból na całym ciele, aby z groszem w kieszeni wrócić do domu. Byłem dla nich tym, który ich pocieszy, choćby jednym słowem, który da coś do zjedzenia, który da miejsce do spania, który im przechowa ich rzeczy w bagażowni, który zadba o to, aby łazienki czy prysznice były czyste.

Naprawdę poczułem co to znaczy ofiarować siebie dla innych, to do czego dążę i to co chcę robić w przyszłości. Aby być lepszym misjonarzem. Jednak to, że biedni i potrzebujący pomocy są wśród nas, nie jest nieszczęściem. Lecz przeciwnie, jest drogą do zbawienia. Biednych zawsze będziemy mieli między sobą, ponieważ zawsze musimy się uczyć 'chcenia dobra dla nich’, aby odkryć w drugim człowieku kogoś do kochania. Bieda staje się walorem ponieważ uczy nas ofiary, bezinteresowności. Gdy jesteśmy z Jezusem, zapominamy o sobie samych, ponieważ zajmujemy się razem z Nim, potrzebami innych. Aby spotkać ich, musimy wyjść ze swojego wnętrza. Jeżeli ich spotykamy, nasze życie się przeistacza, się przebudza. Jeżeli się ofiarujemy – się realizujemy.