Czas na Safari

Południowy Sudan – misja w Afryce – safari z Ewangelią

Misjonarze wybierają się na safari spędzając od 2 do ponad 40 dni chodząc od wioski do wioski, nauczając i odprawiając Msze Św. (Msza i wizytacja w tej samej wiosce zdarza się raz albo dwa razy w roku) Ponieważ drogi nie istnieją, a ścieżki przez busz często są niewidoczne, zawsze na safari idzie się w towarzystwie kogoś, kto zna te rejony. Bardzo łatwo tutaj się zgubić, jeśli się nie zna dobrze tych terenów. Bagna i rozlewisk jest tutaj ogromna ilość.

Po miesiącu spędzonym w Old Fangak, Christian wybrał się na safari. Postanowiłem do niego dołączyć, ponieważ siedzenie w jednym miejscu nie należy do mojej natury.

W sobotę rano, jak tylko wyszło słońce wyszliśmy z Old Fangak, aby dojść do Dorek oddalonego o 25 km. Przekroczyliśmy rzekę, przy której znajduje się Old Fangak, małą, dziurawą łódką, która została porzucona przez UN (ONZ), a dziury zostały pozatykane kawałkami worka. Prawie zatapiająca się, z nieustannie nalewającą się do środka wodą łódka dotarła na drugi brzeg. Weszliśmy w rzadki lasek. Jest jeszcze wcześnie, więc powietrze świeże, nie rozgrzane w słońcu, a niebo przykryte chmurami. Szło się szybko i przyjemnie. Co chwilę drogę przecinały czarne i czerwone sznurki na które lepiej nie nadepnąć. To mrówki, które stworzyły rodzaj autostrady, a wdepnąć na nią ma w sobie konsekwencje, jak; gryzące mrówki na nogach. Ponieważ szedłem w sandałach starałem się tego uniknąć.

Minęły kilometry, a lasek przemienił się w równinę z zieloną trawą po kolana. Szło się jak po przeogromnym dywanie z lasem po prawej i lewej stronie. Ponieważ opadów było mało, kroczyliśmy po suchym podłożu, ale w listopadzie całe to miejsce pozostaje pokryte wodą.

Co pewien czas minęliśmy kilka chatek trochę niedbale zbudowanych z uschniętych traw. W porze suchej ludzie z wiosek wyruszają ze swoim bydłem na pastwiska położone blisko rzeki. Te szałasy teraz opuszczone zapełnią się w porze suchej.

Przeszliśmy następne kilka kilometrów i weszliśmy w inny lasek z innym gatunkiem drzew, które wyrastają z tego zielonego dywanu. Po chwili jednak zamienił się w wyschły i nierówny teren, po którym ciężko było chodzić, a dalej zaczęły się wyłaniać pierwsze szałasy.

Wioski są budowane zawsze w ten sam sposób. W centrum znajduje się potężny szałas, pięknie wykonany z ozdobionym szpicem. To szałas dla krów. Po dwóch jego stronach znajdują się małe szałasy dla członków rodziny – szałas męża, szałas żony z dziećmi, a także szałasy starszych. (inne żony mają szałasy gdzie indziej, nie mieszkają razem) Wszystkie wejścia są skierowane w jedną stronę i wraz z ogrodzeniem tworzą kształt półkola w którym uwiązane są krowy. Wszystko to, aby wychodzący ludzie i krowy nie deptały po polu, który znajduje się z tyłu. Na polu najczęściej sadzą sorgo i kukurydzę, zaraz po tym jak spadną pierwsze deszcze.

Za wioską ta sama uschła, popękana i nierówna ścieżka. Dodatkowo chaszcze i uschła roślinność, która w większości jest pokryta długimi kolcami, które zaczepiają wszystko.

Po godzinie doszliśmy do uschłego terenu z niewielką ilością drzew, a po chwili zaczęły pojawiać się chaty – to Dorek.

Dorek ma ok. 100 mieszkańców, gdzie posiadłości tworzą kształt koła, w którego centrum znajdują się drzewa i miejsce dla krów i kóz. Niedaleko przepływa wąska rzeka, której towarzyszy zielona trawa.

Jak tylko doszliśmy na miejsce lokalni ludzie podali nam mleko do picia. Nuer lubią jeść i pić z dużą ilością cukru. Choć to mleko było dla mnie przesłodzone – dla nich było nie bardzo słodkie. Po takim mleku trzeba było popić wodą, która przyniesiona została prosto z rzeki. Trochę zielona, brudnawa z rzecznym piaskiem dała bardzo ciekawy smak, wody z trawą.

Ludzie bardzo miło nas przyjęli. Zaprowadzili do naszej chaty znajdującej się przy Kościele. Przynieśli łóżko, materac i wodę do kąpieli. Kazali nam wejść do chaty i po chwili przynieśli nam obiad. Podali nam miskę ugotowanego sorgo z dużą ilością przegotowanego mleka (podstawowe jedzenie Nuer – nazywana „lub”). W smaku było nie najgorsze. Zadawałem sobie tylko pytanie, jak jeść posługując się dziwną głęboką łyżką („tun”) w kształcie łódki, na której końcu znajduje się uchwyt.

Na kolację otrzymaliśmy to, czego się obawiałem; przysmażone sorgo z suszoną rybą („liai”). Sam zapach suszonej ryby odpędzał nawet muchy, a co dopiero to jeść. Nic. Trzeba było spróbować. Zjadłem ile mogłem – czyli niewiele, ale na początek wystarczyło. (Ryba w tym klimacie szybko się psuje. Po wysuszeniu jej na słońcu wytrzyma nawet do miesiąca). O. Christian patrząc na mnie, z uśmiechem dodał, jedz, bo nie wiesz co ci dadzą jutro.

Następnego dnia odprawiona została Msza Św. I ochrzczonych zostało 25 dzieci. Tego dnia mieliśmy się kierować w stronę powrotną do Old Fangak, ale ludzie chcieli abyśmy zostali dłużej. Niedawno w rzece utonęła dwójka dzieci, Isaak i Bakhita. Ludzie chcieli zorganizować za nich modlitwę. 

Isaak pochodził z Dorek, zaś Bakhita z Kuerbuay. W kulturze Nuer modlitwa za zmarłych jest czymś nowym. Zwyczajnie jeżeli ktoś umiera to tej osoby się już nie wspomina. Nie boją się śmierci i nie rozmawiają o niej. Dla nich wszystko to wola Boża. Często mówiliśmy ludziom, aby nie pozwalali swoim dzieciom przepływać rzeki. Oni zaś odpowiadali; jeśli Bóg chce, aby żyły, to przepłyną. I tak postępują z każdym ryzykiem.

W poniedziałek rodzina Isaaka zaczęła szykować miejsce na Mszę niedaleko ich domu. Zabili także krowę, aby wszyscy się nią posilili.

W takich sytuacjach po Mszy odbywają się przemowy. Starsi, rodzina i każdy kto chce może się wypowiedzieć. Tego dnia była to historia dziecka, opinie i nadzieja. Jest to jedno z najważniejszych momentów, w którym uczestniczą wszyscy: wierzący i nie, starsi i młodzi. Po Mszy wszyscy ugoszczeni zostaliśmy pieczoną krową i sorgo, ale tym razem z zsiadłym mlekiem („czak ti muat”). Jak się później dowiedziałem, zsiadłe mleko przygotowuje się w następujący sposób: przed wlaniem świeżego mleka prosto od krowy, dzbanek („dhar”), płucze się krowim moczem, aby mleko się szybciej zsiadło. Może to brzmi nie zachęcająco, jednak powstaje specyficzny posmak i zapach – mniam, mniam.

We wtorek postanowiliśmy się udać do rodziny zmarłej Bakhity, do Kuerbuay, dwie godziny drogi od Dorek. Choć chcieliśmy wyjść z samego rana, to nam się to nie udało. Ludzie nie chcieli nas puścić z pustym żołądkiem. Było ok 9.30 gdy przynieśli nam sorgo z mlekiem. Później oczywiście herbata (czasami podają z mlekiem). Gdy tylko wyszliśmy z chaty pojawiły się nad nami czarne chmury. Po chwili zerwał się wiatr i wszystko wskazywało na deszcz. Schowaliśmy się do szałasu katechisty, który mieszkał niedaleko i czekaliśmy. Był to dobry wybór, gdyż po 20 minutach przyszła nawałnica. Burze i ulewny deszcz spowiły wszystko na dobre 3 godziny. Całe podłoże zamieniło się w błoto. Po obiedzie mogliśmy kontynuować naszą podróż, lecz niestety szło się o wiele gorzej. Na początek część drogi w mule, który hamował mnie za każdym razem, gdy tylko noga weszła za głęboko i nie chciała z niego wyjść. Na szczęście droga powoli zamieniła się na trawiastą równinę. Nie bardzo jednak zrobiło się lepiej, gdyż co chwilę obchodziły moje nogi gryzące mrówki, które sprawiały ból i spowalniały mój marsz.

Podobno droga w trawie, która czasami jest bardzo wysoka, i ta w buszu nie jest jeszcze najgorsza, w listopadzie jest tutaj woda po kolana którą trzeba pokonywać godzinami.

Po godzinie dotarliśmy do szerokiej rzeki. Aby dojść do łódek (kanu) musieliśmy tym razem wejść w wodę prawie po pas przedzierając się przez wysoką trzcinę. Kanu to niewielka łódka wyrzeźbiona z drzewa, która tańczy na prawo i lewo, a przy chwili nieuwagi można znaleźć się w wodzie. Siedząc nieruchomo dopłynąłem na drugi brzeg.

Na drugim brzegu wioska Niedieer, otoczona zieloną trawą. Ziemia dała ludziom większe szanse na uprawę. Otaczające teren palmy i zielona trawa sprawiają, że wygląda bardzo ładnie. Odwiedziliśmy tam kobietę, która skręciła nogę w kolanie i sześciu-miesięczne chore dziecko. Matka siedziała obok i płakała, babcia trzymała dziecko w rękach patrząc na nie z bezradnością. Dziecko było rozpalone, drżące oczka i zaciśnięte piąstki. To co wiedzieliśmy to jedynie, że ma gorączkę.

My zmierzaliśmy dalej, do Kuerbuay.

Oddalając się od rzeki weszliśmy na suche tereny. Po 45 minutach byliśmy na miejscu. Teren się zmienił, z zielonego przeszedł na żółty. Otaczała nas sucha trawa i uschły lasek z niewielką ilością uschłych krzaków. Ale to nie tylko jedyna zmiana. Tutaj prawie wszyscy chodzą z karabinem, ponieważ boją się klanu, który mieszka po drugiej stronie rzeki (oddalony pół godziny drogi od wioski). Od długiego czasu mają konflikt między sobą.

Żona jednego z nich, z wioski, do której przyszliśmy, uciekła do innego chłopaka (z wioski po drugiej stronie rzeki). Ponieważ mąż za żonę zapłacił krowami chciał te krowy z powrotem. Chłopak jednak zalegał z zapłatą, więc mąż  poszedł się o nią upomnieć. Został za to jednak pobity i był bliski śmierci. Przeżył i zaczął organizować atak. Wielu zostało poranionych dzidą miesiąc temu, jeden został zabity. Rewanż może być w każdej chwili, więc chcą być gotowi. Organizują patrole i wszędzie poruszają się z karabinami, aby w razie, czego mieć się czym bronić. Oczywiście cała ta broń jest nielegalna, która powinna zostać oddana w momencie zakończenia wojny.

Następnego dnia odprawiliśmy Mszę za zmarłe dzieci z tym samym stylem przemówień. Po Mszy oczywiście wspólny posiłek. Tym razem kozioł i koza.

W czwartek postanowiliśmy rozpocząć drogę powrotną do domu. Przechodząc przez Nidieer odwiedziliśmy to samo chore dziecko. Niestety było z nim o wiele gorzej i wydawało się, że umiera. Bardzo wysoka gorączka powoli zabijała i paraliżowała. Daliśmy mu jak najszybciej paracetamol i namówiliśmy matkę, aby jak najszybciej udała się do Old Fangak gdzie jest lekarz. W takiej sytuacji matka często zostawia dziecko i czeka na wolę Bożą, nie podejmując żadnych działań.

Wieczorem na szczęście przypływa łódź i tego samego dnia chcieli kierować się do Old Fagak (zawsze łódź przypływa kiedy chce, co kilka dni). Jest 18.00, dziecko ma wielkie szczęście, chore na zapalenie opon mózgowych, jeszcze dzisiaj znajdzie się w szpitalu.

Gdy zaszło słońce zapanowała całkowita ciemność.

Tylko białe kłębiaste chmury odbijały się od rzeki. Dziwiłem się tylko, jak mogą pływać po rzece z tak niewielką widocznością? Już nieraz zdarzały się wypadki, najgorsze to zderzenie dwóch łodzi. My na szczęście tylko raz wypłynęliśmy z trasy wpływając w trawę, z której ciężko się nam było wydostać.

O 21.30 znaleźliśmy się w Old Fangak, a dziecko trafiło od razu pod kroplówkę.

Kilka dni przed wyjazdem spędziłem trzy dni na drugim brzegu rzeki. Choć dotarcie do pierwszej wioski zajęło nam tylko 15 minut, po przepłynięciu rzeki tą samą zatapiającą się łódką co wcześniej, to i tak było to dla mnie spotkanie z nowymi ludźmi i nowym otoczeniem.

Tym razem moją uwagę przyciągnął wielki szacunek Nuer do misjonarzy. Zawsze widzieli nas jako osoby modlitwy, które cały swój czas spędzają na modlitwie. Posiłki zawsze spożywaliśmy sami, w szałasie, ze względy na respekt. Prawie zawsze, gdy przybywaliśmy do danej wioski zabijany był baran, koza albo krowa, co dla nich w normalnym życiu jest rzadkością. Zdarza się to tylko na specjalne okazje i tylko wtedy jedzą mięso. Zawsze odstępują swój szałas dla nas, a sami przebywają w szałasie dla krów. Często na zadane pytania odpowiadają nie to, co jest prawdą, lecz odpowiadają tak, aby nas nie urazić albo zdenerwować. Zawsze na nasz przyjazd przygotowywana jest prowizoryczna latryna i miejsce na prysznic, abyśmy nie musieli chodzić do lasu albo brać kąpiel w rzece. Ludzie zawsze nam towarzyszą, gdy się poruszamy po terenie. Choć znamy drogę powrotną to i tak zawsze ktoś z nami idzie, abyśmy nie szli sami. Niektórzy nie lubią jak chodzimy na market zrobić zakupy albo przynosimy wodę do domu. Wolą jak ktoś to robi za nas. Zawsze na Mszę Św. ubierają to, co mają najlepsze, nikt nie przychodzi brudny, albo w podartym ubraniu. Chłopcy zawsze w długich spodniach, gdyż krótkie spodnie ubierają do pracy. To samo oczekują od nas, że jako ksiądz ubieramy się dobrze, a czasami zwrócą nam nawet uwagę, aby ubrać ładne buty.

Tak to będąc w Pankir miałem czas na obserwowanie codziennego życia ludzi i pracy misjonarzy. Chodząc od domu do domu mogłem spotkać różne sytuacje rodzinne. Czasami zadając pytanie, „czy wiesz, kto to jest Pan Jezus”, odpowiadają, „Nie”. Oznacza to, że pracy mamy wciąż tutaj wiele.

Następnie udaliśmy się do Nanmok i choć to było tylko pół godziny drogi, to i tak piętnaście minut deszczu sprawił, że dotarliśmy na miejsce przemoknięci. Następnego dnia ludzie przygotowali piękne miejsce na celebrowanie Eucharystii. Pod rozgałęzionym drzewem, zaraz przy spokojnie przepływającym Nilem. Tego miejsca się nie da zapomnieć.

 

Ludność Nuer

Wzrok tutejszej ludności był utkwiony na nas, białych (w nuer: kawadzia). Czasami ktoś nas pozdrowił tutejszym pozdrowieniem „Male” czyli pokój, albo „Mal mi diit?” czyli czy jest u ciebie wielki pokój?, albo jeszcze innym „Jin a thin?” co można przetłumaczyć jako „jesteś obecny”?

Tutejsza ludność Nuer w swojej kulturze nie jest przyzwyczajona do używania uprzejmego języka, wszystkie wyrażenia są w formie orderu. Choć naprawdę nie mają złej intencji, jest to dla mnie tajemnicza kultura, która jest inna od tych, które znam. Chęć bójek i zemsta jest u nich we krwi. Jeśli się poczują urażeni będą milczeć, ale w stosownej chwili oddadzą. Często mi się wydaje, że są zawsze gotowi do walki.

Przez długi czas otoczone bagnami Old Fangak nazywane było „miastem widmem” . Rozwalające się dzisiaj domy i aleje przypominają czas, kiedy to Brytyjczycy zaczęli budować swoje miasto. Oczom rzucają się dwie skrzyżowane główne aleje, idące w cztery strony świata, a wzdłuż drogi drzewa tworzące rodzaj tunelu, a pomiędzy nimi małe murowane domki i toalety. Dzisiaj ruiny, w których chowa się ludność. Dalej przy rzece widnieją zardzewiałe części maszyny do nawadniania, a za nimi dwa połączone filary, które mają dwie tradycje. Jedna mówi, że tutaj Brytyjczycy wieszali nieposłusznych niewolników. Zaś druga, że to tylko resztki rusztowania po jakimś budynku. Nie wiem, w którą wierzyć.

Wojna zmusiła Brytyjczyków do opuszczenia tych terenów, i to samo stało się z lokalną ludnością – musieli emigrować. Miasto zostało opuszczone przez wszystkich.

Po wojnie, ludzie powoli zaczęli powracać do tego miasta i się na nowo osiedlać. Na remont rozwalających się budynków nie było co liczyć. Brak materiałów budowlanych sprawiał, że domy zostały powoli zrównane z ziemią. Wszystkie materiały budowlane takie jak kamienie czy piasek trzeba byłoby sprowadzać łodzią z Malakal, a nikogo na to nie stać. Nie ma dróg, a istniejący pas startowy został zamknięty. kilka lat temu rozbiły się tutaj przy lądowaniu dwa samoloty, gdyż podczas pory deszczowej wszędzie powstaje bagno. Dzisiaj można podziwiać tylko ich wraki, i nikt już tutaj nie próbuje lądować.

Nuer, to plemię, które niechętnie żyje w wielkim skupisku, dlatego ich chaty są porozrzucane na wielkim obszarze.

Istniejąca w Old Fangak szkoła podstawowa, otwarta jest w zależności od nauczycieli, którzy są do swojego zawodu niedostatecznie przygotowani. Szkoła jest otwarta sporadycznie, w różnych godzinach z bardzo niskim poziomem nauczania. Szpital prowadzony jest przez panią Gil, osobę która z wielkim zaangażowaniem oddaje się ludziom, w porównaniu do rządowych i pozarządowych organizacji.

Środowisko nie jest tutaj sprzyjające. Wilgotność powietrza dochodzi do 85% (ubrania stają się wilgotne i niszczeją bardzo szybko), temperatura wacha się od 11 do 48 stopni. Trudności przybywa w porze deszczowej, kiedy wszystko znajduje się w wodzie. Podczas pory suchej ziemia staje się twarda jak skała, przez co niewiele da się zasadzić, gdyż korzenie nie mogą się przebić przez tak twardą ziemię.

Największe problemy zdrowotne to reumatyzm, gruźlica, malaria i biegunka, przez którą umiera wiele dzieci. Gdy pora deszczowa się opóźnia ludzie zaczynają mieć problemy z żywnością. W tym okresie organizacje humanitarne dostarczają żywność, która zostaje rozdawana jako zapłata za pracę.

Skorpiony, po których ukąszeniu doznaje się silnego bólu trwający do 24 godzin dodaje wiele innych problemów w codziennym życiu. Inne zagrożenia to węże, jak, kobry, które mogą zabić, jeśli się szybko nie przeciwdziała oraz niegroźne, długie i zielone węże, z którymi można się pobawić. Owady i robaki są najprzeróżniejsze, w nocy słychać cały koncert ich odgłosów.

Nuer są w większości wysocy i chudzi. Przy tych ponad dwu metrowych osobach wyglądałem jak dziecko. Znakiem inicjacji są cięte wzdłuż całego czoła poziome kreski.

Między klanami plemienia nuer tworzą się często poważne konflikty, szczególnie przez krowy albo przez żonę. Gdy ktoś z jednego klanu zabije kogoś z drugiego, rewanż musi zostać wykonany, na samym zabójcy albo na kimś z członków jego rodziny. Przez to strach przechodzi na całą rodzinę.

Są oni bardzo związani ze swoją kulturą, gdzie wartość krów jest dla nich czymś najcenniejszym. Jeśli panuje głód albo mają większy wydatek wtedy krowę sprzedają.

Wieczorami można usłyszeć tańce i śpiewy. Przy tych okazjach często nadużywany jest alkohol, a nieraz wszystko to kończy się bójką, gdzie ranni tworzą kolejkę do szpitala. Problem z alkoholem ma tutaj wielu. Tłumaczą to, że po tym są weselsi, silniejsi i bardziej aktywni.

Już piętnastoletnie dziewczyny gotowe są na związek z mężczyzną. Przykre jest to, że jeśli nawet pięćdziesięcioletni mężczyzna posiada krowy i zapłaci nimi za dziewczynę, ta 15-to letnia dziewczynka może zostać żoną tego 50 letniego mężczyzny.

Niczym dziwnym jest dla nich posiadanie nawet do sześciu żon. Spotkany 21 letni chłopak otwarcie mówi, że ma dwie żony. Przyczyn jest wiele. Po wojnie wielu mężczyzn zginęło, przez co kobiet jest więcej. Kultura także pokazuje powód. Mężczyzna współżyje z kobietą, do czasu, kiedy kobieta zajdzie w ciążę. Potem cały okres (nawet do 2 lat), kiedy dziecko jest karmione piersią, mąż  nie może z nią współżyć, ani z nią nie mieszka. Podczas tego okresu mężczyzna współżyje z drugą żoną, do czasu, kiedy także ona zajdzie w ciążę. Mąż opuszcza ją także i przenosi się do następnej żony itd.

 

Misja wśród Nuer

W 1996 zostaje otwarta misja w Leer, która była jedyną wśród Nuer. Jednak początki nie należą do łatwych, gdyż za czasów kolonizacji przez Brytyjczyków głoszenie wiary katolickiej było zabronione. Ewangelizować mógł tylko kościół prezbiteriański.

W 1998 miasto Leer zostało zniszczone, a wspólnota podzieliła się, jedna wyjechała do Old Fangak, zaś druga do Fom.

W Old Fangak nie można mówić o ewangelizacji dosłownie. Jak na razie te 10 lat obecności misjonarzy, to wciąż czas przygotowania do niej. Brak misjonarzy i ludzi, którzy by chcieli tutaj pracować sprawia że wiele terenów jest wciąż opuszczonych. Katechiści nadal są niewykształceni i często błędnie nauczają ludzi, ponieważ nie ma osób, którzy by ich regularnie nauczali. Choć wielu chce mieć księdza, kościół, szkołę, szpital i doktora – to po prostu jest to niemożliwe.

Parafia Old Fangak ma 96 kaplic na terenie ok 200 kilometrów kwadratowych. Katolików jest około 10.000. Tereny te są ciężko dostępne. Można się dostać do tych kaplic tylko pieszo, a czasami łodzią. Wizytacja jednego okręgu trwa nieraz 2-3 miesiące poza domem, często mając nadzieję, że ludzie coś przygotują do jedzenia. Czasami go brak, a czasami jest go aż za dużo. Zdarza się, że ludzie chcą ugościć misjonarza najlepszym co mają. Najczęściej to pieczona koza albo ryba. Ponieważ nie ma jak przechowywać żywności, to po zjedzeniu mięsa, które przechowywane było nawet do 3 dni, rozpoczynała się biegunka i problemy żołądkowe, jak ameba czy hemoroidy itp.

Misjonarze, którzy spędzili w Sudanie nawet do 6 lat, a w czasie wojny byli prześladowani dali mi świadectwo. Jak żyć z ludźmi, jak uciekać z nimi przed wrogiem, jak przeżywać wspólnie te makabryczne chwile oraz te piękne. Oprócz ich świadectwa mogłem sam odczuć wielką różnicę kulturową. Młodzież, dzieci i starsi swoim zachowaniem pokazali mi część siebie, czasami bardzo dla mnie niezrozumiałą. Środowisko i klimat pokazały mi jak ciężko prowadzić tutaj życie, a zarazem piękno tego terenu. Świadomość tego, że ci ludzie są w trakcie wychodzenia z efektów wojny i w trakcie powrotu z obozów dla uchodźców, jak z Etiopii, Kenii czy Ugandy, pomogła mi wyjść im na przeciw. Bez szkół, szpitali, ekonomii i gospodarki. Tak poznałem kraj, który zaczyna od zera.

Ci, co uciekli w czasie wojny poza granice kraju otrzymali darmowe wykształcenie dane im w obozach przez UN (ONZ) i NGO (przeważnie podstawowe wykształcenie). Ci zaś, co pozostali w kraju, (czyli większość) są analfabetami.

Podczas wojny w całym Południowym Sudanie rozdawana była żywność, w obozach organizowane były darmowe szkoły. Pomoce humanitarne odpowiedziały na płacz cierpiących. Jednak ludziom ciężko powrócić do normalnego życia w obecnym czasie. W czasie wojny, kiedy WFP zaczął rozdawać wszystkim żywność doprowadził do tego, że ludzie opuścili swoje pola, przestali siać, gdyż wszystko to, co chcieli otrzymywali. Teraz, gdy UN powoli opuszcza ten kraj, gdyż nastał pokój, ludzie nie bardzo chcą uprawiać swoje pole a nawet nie wiedzą jak pracować gdyż nigdy nie pracowali. Młodzież powraca z obozów mówiąc, dlaczego UN dawało nam darmowe wykształcenie a teraz nie chcą. Na początku zadawałem sobie pytanie:, „Czyli co, podczas wojny było lepiej?”. Oczywiście, że nie. UN i NGO wierzę w to, że chcieli pomóc, i to zrobili dając możliwość edukacji i podstawowe środki do życia. Jednak teraz muszą pomóc tym ludziom wrócić do normalnego życia. Choć mówi się o wielu międzynarodowych organizacjach, które prowadzą wiele projektów w tym kraju, trzeba wiedzieć o fakcie takim jak: znikające dotacje pieniężne, niewykonane projekty i zakłamane raporty. Tego UN i NGO powinno się wystrzegać i bardziej kontrolować osoby odpowiedzialne za prowadzenie projektów.

Obecny tutaj Kościół, choć robi pierwsze kroki, pełni ważną rolę w tym czasie budowania pokoju. Od samego początku, kiedy po raz pierwszy Chrystus zaczął być głoszony, i nadal, w obecnym czasie, życie chrześcijańskie Nuer jest bardzo niestabilne. Nuer, którzy są bardzo przywiązani do swojej kultury, niechętnie przyjmują chrześcijańską wiarę (nie chcą być uwiązani do chrześcijańskich reguł). Nawet ochrzczeni prowadzą normalne życie, jak wcześniej, z pięcioma, sześcioma żonami, gdzie krowy i ich ilość są prawie najważniejsze. Nadal nie rozumieją, na czym polega wiara chrześcijańska, a słowo „duchowość” to całkowicie im obce wyrażenie, nic nieznaczące. Pewnym jest to, że mają respekt dla Kościoła i tylko dlatego przyjmują chrzest i przychodzą na Mszę. Ich twardy charakter pokazał misjonarzom, przez te wszystkie lata obecności, że często ich słowa są wysłuchane, lecz w ich żyłach wciąż płynie duch walki. Nawet w małżeństwie, coś takiego jak miłość, nie istnieje. W trakcie konfliktów nie istnieje przebaczenie. Są wciąż bardzo zamknięci w swojej kulturze.

Aby zrozumieć chrześcijaństwo w kulturze Nuer potrzeba czasu. Czasu, kiedy to państwo się rozwinie, ludzie zostaną dobrze wykształceni i poznają wartości wspólnego życia. 

Od nas także zależy przyszłość Sudanu. Choć konflikt się zakończył podpisaniem dokumentu, to nie wiadomo jak długo będzie on respektowany. Powinniśmy śledzić sytuację w Sudanie.

Ludzie na całym świecie mają PRAWO DO POKOJU.