Zwykły, niezwykły dzień

Misyjne podróże po parafii Amakuriat

To miała być normalna podróż, z Chelopoy do Kangoletian, Ponpon i z powrotem. Katechista Loriam miał przygotować ludzi w Kangoletian, gdzie mieliśmy mieć wspólną modlitwę i nabożeństwo Słowa Bożego. Sprawdziliśmy sprawność samochodu (Landcrouser) i w drogę. Choć w nocy z soboty na niedzielę trochę popadało, poranek pokazał lekkie zachmurzenie i przebijające się słońce.

Zabrałem trzech chłopaków ze szkoły podstawowej, którzy chcieli dotrzeć do swoich rodzin, aby zabrać pieniądze na mundurek. Dołączył do nas także katechista, Patrick. Rozpoczęliśmy naszą podróż o 9.00 rano. Przejechaliśmy wąskim, górzystym skrótem z Chelopoy do rozwidlenia i zaczęliśmy kierować się w stronę Kamiketo. Pogoda była ładna, z lekkim zachmurzeniem, droga przejezdna, sucha, przejezdna bez większych trudności. W Kamiketo minęliśmy grupę dzieci wracających z Sundey School (Szkoła Niedzielna) prowadzonej przez protestancki Kościół (Protestanci są większością w tych rejonach) i zjechaliśmy na wąską drogę kierując się w stronę Kangoletian.

O 11.00 dojechaliśmy do Kangoletian, kaplicy w której mieliśmy przeżyć nabożeństwo. Niewiele ludzi przyszło, gdyż wszyscy widząc pierwsze deszcze skierowali się na swoje pola przygotowując ziemię do zasiewu. Było nas niewiele ponad piętnaście osób.

Po zakończonej modlitwie miałem tylko do przewiezienia blachę na dach i drewniane belki na budowę szkoły w Ponpon oraz dwa kartony z książkami dla klas 1,2,3,4.

Kierowaliśmy się powoli w stronę zalewu przy szerokiej rzece Suam. O 13.30 dojechaliśmy do Ponpon, gdzie rozładowaliśmy samochód i porozmawialiśmy z lokalną ludnością. Ponieważ zaczęły nas otaczać czarne burzowe chmury postanowiliśmy jak najszybciej rozpocząć podróż powrotną.

W połowie drogi do Kangoletian zaczęło lekko padać, a niebo stawało się coraz ciemniejsze. Po dotarciu do Kangoletian, o 15.00 lekki deszcz przemienił się w poważną ulewę. Opuściliśmy Kangoletian i kontynuowaliśmy naszą drogę powrotną. Droga przemieniła się w błotnistą rzekę z kałużami, która spowalniała naszą podróż. Przejechaliśmy pierwszą rzekę, która jeszcze nie zdążyła wypełnić się wodą i nie sprawiła większych trudności. Po chwili jednak, dotarliśmy do drugiej rzeki, na którą spojrzeliśmy z rozczarowaniem. Naszym oczom ukazała się porywista rzeka, która tworzyła fale niosące gałęzie i wszystko, co napotkała. Deszcz nie ustępował. Wyłączyłem silnik i zaczęliśmy analizować sytuację. Jest godzina 15.30. Prąd rzeki był tak silny, że przerażał wszystkich i nikt nie odważył się wejść do środka, aby sprawdzić jej głębokość. Nie pozostało nam nic innego jak, czekać.

Po godzinie prąd stawał się być lżejszy, a poziom wody niewiele niższy. Patrick (katechista) podwinął nogawki i zaczął powoli przekraczać rzekę. Wody było niewiele ponad kolana, lecz prąd sprawiał, że woda uderzała i sięgała prawie po pas. Piaszczyste podłoże sprawiało, że ryzykowaliśmy. Jest godzina 16.30 i wciąż daleka droga do domu – postanowiliśmy zaryzykować. Kazałem wszystkim się trzymać jak najmocniej, włączyłem Low 4 Will (Wolne i bardzo silne przełożenie na 4 koła), drugi bieg i lekki rozpęd. Z siłą uderzyłem w wodę, zwiększyłem obroty silnika i w połowie koła samochodu zakopały się w piasku – ani do przodu, ani do tyłu. Zatrzymałem się w połowie porywistej rzeki, woda uderzała o drzwi z mojej strony (prawej) i zaczęła podmywać piasek spod kół – koła z prawej strony zaczęły powolutku zagrzebywać się w piasku. W głowie od razu miałem obraz naszego samochodu pogrzebanego przez rzekę w piachu. Otworzyłem drzwi z mojej strony, lecz od razu woda zaczęła wdzierać się do środka. Przeskoczyłem na stronę pasażera i wyszedłem z samochodu. Krzyknąłem do wszystkich, aby przynosili kamienie i wrzucali pod koła. Biegałem na brzeg zbierając durze kamienie i do wody, aby umieścić kamienie pod koła. Przy kołach woda podmyła piach i sięgała już po pas. Przemoczony wskoczyłem powrotem do samochodu, wrzuciłem High 4 Will (Szybkie i silne przełożenie na 4 koła), pierwszy bieg i zwiększyłem obroty. Samochód drgnął. Wrzuciłem wsteczny, samochód powoli zaczął się wyczołgiwać z wody – po chwili stanąłem na brzegu. Otworzyłem drzwi, woda wypłynęła z samochodu, ja zaś odetchnąłem z uśmiechem na twarzy. Choć byliśmy wszyscy mokrzy i przemarznięci, byliśmy szczęśliwi, że samochód uratowany i nie musimy spędzać całej nocy na odkopywaniu go.

Postanowiliśmy czekać, aż woda opadnie trochę więcej. O 17.30 rzeka się uspokoiła, a woda trochę opadła. Teraz musi się udać. Nabrałem większego rozpędu i na High 4 Will prawie przeskoczyłem rzekę. Zaczęliśmy się kierować na następną rzekę niedaleko Kamiketo, dużo dużo większą. Czekała nas tam jednak wielka niespodzianka, gdyż rzeka nie niosła wody, a przejechanie jej nie stanowiło trudności. O 18.00 dojechaliśmy do Kamiketo.

Wciąż padało, a ciemność zapadała o 19.00. Patrząc na chmury mieliśmy nadzieję, że się rozpogodzi. Wszyscy chcieli dotrzeć do domu, a nie spędzić noc w samochodzie całkowicie przemoknięci.

Po kilku kilometrach zacząłem czuć jak ilość błota na drodze się zwiększa a samochód zaczyna tańczyć po błotnistej drodze spychając mnie na prawo i na lewo w głębokie rozpadliny stworzone przez deszcze. Adrenalina się zwiększyła gdyż ześlizgnięcie się w jakieś z tych rozpadlin oznacza koniec podróży, niektóre są głębokie na 3-4 metry, co by groziło urazem. Kierowanie po tej drodze to jak kierowanie po szczycie góry, samochód przechyla się na prawo i lewo ∩. Choć trzymałem się z daleka od głębokich rozpadlin po chwili zepchnęło samochód na drugą stronę. Zakopałem się w błocie, niebo stało się szare i zaczęło padać. Przynieśliśmy gałęzie i krzaki wkładając pod koła, co się da. Po chwili wygramoliłem samochód na szczyt. Pierwszy bieg i powoli posuwaliśmy się do przodu. Droga nie najlepsza gdyż oprócz kształtu i błotnistej nawierzchni, dużo stromych i krętych podjazdów i zjazdów.

Następny podjazd i samochód znowu się ześlizguje, teraz w stronę głębokiej szczeliny. Podłożyliśmy kamienie pod koła, najmniejszy ruch samochodu sprawiał, że samochód zbliżał się do szczeliny. Powoli zacząłem wracać na wstecznym w dół, aby rozpocząć podjazd z lepszego kąta. Podjeżdżając Patrick i chłopaki podkładali liście pod koła, aby utrzymać przyczepność. Po chwili znowu na szczycie i następny zjazd. Powoli przejechaliśmy następne kilka kilometrów z większymi i mniejszymi problemami. Następny podjazd i samochód znowu ześlizguje się w lewo w kałużę wody i grubą ilość błota. Na wysokich obrotach zagrzałem silnik posuwając się powoli do przodu. Koła przekopały się przez kałużę o kilkanaście metrów, miałem nadzieję, że gdzieś koła znajdą przyczepność i wyjadę na zewnątrz. Udało się. Zbliżyliśmy się do kolejnego nieprzyjemnego punktu. Czarna, śliska ziemia – deszcze zmyły drogę tworząc rozpadlinę o głębokości półtora metra, której ominięcie staje się za każdym razem trudniejsze. Umieściliśmy gałęzie, konary drzew, kamienie – co się dało, aby tylko uniknąć ześlizgnięcie się w wyrwę. Powoli zacząłem posuwać się do przodu, lecz błotnisty strumyk wciągnął mnie do siebie i znalazłem się poza drogą. Wycofać mogłem tylko kilkanaście centymetrów, aby nie wpaść w wyrwę, strumyk zaś nie wypuszczał przednich kół. Moja cierpliwość się kończyła, byłem zmęczony, padał deszcz, nastała noc. Zwiększyłem obroty silnika i skręciłem maksymalnie w prawo. Samochód wyskoczył z błota, przeskoczył wzniesienie i tańcząc na prawo i lewo znalazł się na drodze. Po kilku nieprzyjemnych podjazdach i zjazdach dojechaliśmy do głównej drogi (niewiele różniąca się od innych, lecz o lepszym kształcie). Od tego momentu obraliśmy kierunek do Chelopoy przez skrót omijając głęboką rzekę w Natemeri, i błoto w Kiwawa i Lowoy, które unieruchamiają ciężarówki nawet na kilka dni.

Kilka stromych podjazdów, wąska ścieżka pomiędzy skałami, zjazd przez spokojną rzekę i znaleźliśmy się na drodze prowadzącej do Chelopoy. Dotarliśmy do domu o 21.00, przemoknięci, zmarznięci, cali w błocie.

To tylko jedna z wielu takich podróży po ziemiach West Pokot. Pora Deszczowa dopiero się zaczyna.