Żar słońca i skaczące kobiety Turkana

Misyjne podróże – plemię Turkana – Kenia

Autobus miał odjechać o 18.00 z przystanku w centrum Nairobi. Już sam przystanek autobusowy wyglądał strasznie. Był to plac z wielkimi dziurami, gdzieniegdzie spod ziemi wychodziła jakaś część asfaltu dającego znać, że kiedyś to miejsce było nim pokryte. Na placu przewijała się ogromna ilość ludzi. Każdy coś sprzedawał, coś nosił, coś proponował: woda, cukierki, ciastka, zegarki, skarpetki, kiełbaski, bułeczki, płyty itd. Handlarze obchodzili naokoło każdy autobus pukając w okna i wzbudzając w podróżnych zainteresowanie. Jak to nie działało to wchodzili do każdego autobusu z osobna i proponowali swoje towary. Chwilami wewnątrz autobusu tworzył się wielki tłok, nie tylko przez tych podróżujących, ale i sprzedających. Przed podróżą pojazdy musiały zostać starannie umyte. Tam gdzie stały zostawały polewane wodą z wiadra, i wytarte szmatą. To wystarczyło, aby nabrały barwniejszych kolorów. Na dach umieszczano wielkie pakunki, worki i kartony podróżujących wiążąc je sznurkiem.

Nasz autobus się spóźniał. Normalne. Miałem czas na to, aby porozmawiać z dziewczyną, która ze swoim bratem jechała do Kitale, aby z rodziną spędzić święta. Ona pracuje w Nairobi, zaś jej brat uczęszcza do szkoły. Od razu wiedziałem, że mam do czynienia z osobami, które uczęszczały do szkoły, ponieważ mówili po angielsku. Po trzygodzinnej rozmowie zjawił się nasz autobus.

Z Nairobi udało nam się wyjechać o 21.00. Droga chwilowo była znośna, ale po godzinie zmieniła się na wyboistą i dziurawą nawierzchnię. Po 8 godzinach podskakiwania i latania na wszystkie strony dojechaliśmy do Kitale (pasy uratowały mnie, abym nie uderzał głową w dach). Kierowcy nie zwracają uwagi na dziury, jest to „prawdziwy” Express, ale po takiej podróży bolało mnie wszystko; brzuch, plecy i głowa.

W Kitale jeszcze ciemno, jest dopiero 5.30. Od razu podchodzą do nas ludzie z propozycjami i pytaniami, „gdzie chcemy jechać” – krzyczą. Propozycje zawiezienia nas do Lkichar były kuszące, ale ze względu na naszą słabą znajomość języka i kultury, trochę ryzykowne. Moglibyśmy dojechać bez niczego, to znaczy okradzieni. Gdy ludzie poznają obcego to jest prawdziwa okazja do oszukania go, albo po prostu do okradzenia. Zdarza się, że po ujechaniu kilkunastu kilometrów samochód zjeżdża do buszu, tam przystawiają pasażerom pistolet do głowy, zabierają wszystko i zostawiają.

Pokręciliśmy się trochę po okolicy i znaleźliśmy autobus do Lodwar przez Lokichar – „Eldoret Express”. O 8 rano znowu znaleźliśmy się w autobusie.

Przejechaliśmy góry zamieszkałe przez plemię Pokot, Kapenguria i zjechaliśmy na pustynię. Droga jednak stała się jeszcze gorsza. Teraz asfaltu już prawie nie było widać. Wydawało nam się, że mamy 4 pasy do wyboru, ponieważ gdy pojawiały się dziury, to od razu została wyjeżdżona inna droga obok, niestety i ta z czasem stała się dziurawa. Co jakiś czas przejeżdżaliśmy przez rzekę sezonową, w której jest woda tylko podczas pory deszczowej. Na szczęście nie pada i możemy swobodnie przejechać. Co chwilę ktoś wsiadał i wysiadał, stawało się gorąco i tłoczno. Nie było czym oddychać, a robiło się coraz goręcej. O 16.00 zajechaliśmy do Lokichar.

Oczywiście od razu postanowiliśmy rozejrzeć się po okolicy. Chaty, szkoła i kościół. Wszędzie wygląda tak jak byśmy byli na plaży. Pełno piasku, a gdzieniegdzie drzewa i krzewy, kolczaste i zielone gdyż ostatnio padało. Zaczepiło nas kilku chłopaków z propozycją gry w piłkę. Zgodziliśmy się.  Niestety w 35 stopniowym słońcu i po 20 godzinnej podróży wytrzymałem tylko pół godziny.

W misji mieszka dwóch ojców kombonianów, Rico i Simone pochodzący z Meksyku, oraz po sąsiedzku dwie siostry zakonne. W tej misji są dopiero od 6 miesięcy. Wcześniej byli w Lokori, którą przekazali innemu zgromadzeniu (3 księżom z Argentyny) zgodnie z charyzmatem Komboniego.

Misjonarze Kombonianie idą w miejsca, gdzie jeszcze nikt nie słyszał o Dobrej Nowinie, zakładają placówkę, Kościół, szkoły, szpitale. Gdy misja jest wystarczająco ewangelizowana i samowystarczalna, zostaje oddana w ręce księżom diecezjalnym, albo innym zgromadzeniom. Kombonianie zaś przesuwają się coraz bardziej w głąb, w nieznane, szerząc powoli wiarę w całej Afryce.

Plemię Turkana zajmuje się pasterstwem i handlem. Hodują kozy, wielbłądy i osły. Jest ich mnóstwo. Można zobaczyć całe stada zmierzające z jednego miejsca na drugie. Ludzie tutaj przemierzają kilometry piechotą idąc nawet do 3 dni, aby dotrzeć do większego miasta na zakupy, wrócić z powrotem do domu i sprzedać towar. Panuje tutaj bardziej wymiana niż kupno i sprzedaż. Kobiety z wymalowanymi twarzami i dekoracjami na szyi, rękach i w uszach, codziennie smarują się kozim, albo wielbłądzim tłuszczem, co daje dziwny odór, do którego ciężko się przyzwyczaić. Podobno dla piękności. Mężczyźni chodzą z kijem pasterskim i krzesełkiem na którym siedzą i śpią. Kilka chat skupionych ze sobą ogrodzeni płotem z kii, często stanowi jedną rodzinę.

Oczywiście traktowani jesteśmy jako turyści, którzy przyjechali z workiem pieniędzy gotowymi do rozdania. Gdzie się nie poruszymy to spotkamy ludzi z wyciągniętymi rękoma w naszym kierunku, albo ze słowami „pesa” – czyli pieniądze. Nieraz kobiety zaczynają tańczyć i skakać na środku drogi prosząc o pieniądze. Każdy podchodzi i czeka, dzieci i starsi, kiedy coś im dam. Czasami używam zwrotu, którego nauczyłem się w Korogocho „sina pesa” – nie mam pieniędzy. Wtedy powoli odchodzą.

Ludzie w tym miejscu rozmawiają w języku turkana, tylko niektórzy w swahili, a jednostki po angielsku.

Jest Niedziela, postanowiliśmy odwiedzić kaplice oddalone o ok. 60 km od Lokichar. Zabraliśmy kilka osób, które mieszkają w tych wioskach, do których zmierzaliśmy. Przejechaliśmy jakieś 30 km i dojechaliśmy do pierwszej wioski. Na początku zadawałem sobie pytanie, czy naprawdę ktoś tutaj mieszka? Kaplica na środku pustyni i w naokoło ani śladu wioski ani ludzi. Po chwili ze śpiewem na ustach zeszło się do kaplicy 40 osób. Była to dla mnie pierwsza Msza św. w wiosce, w kapliczce na środku pustyni. Wszyscy śpiewają i klaszczą w dłonie. Założyli ozdoby na głowę ojca Riko i czekają na rozpoczęcie się Eucharystii. Usiedliśmy na twardej ziemi i próbowałem zrozumieć choć jedno słowo, jednak nie dawałem rady.

Po Mszy św. zauważyliśmy, że nasz samochód jest uszkodzony, pęknięty przedni nośnik osi. Przed nami jeszcze spory kawałek drogi do następnej wioski, jednak jak samochód zostanie poważnie uszkodzony, to do domu będziemy musieli wrócić piechotą, a to może nam zając cały dzień i noc. Ojcu Riko już się to zdarzyło, tamtym razem wyciekł olej z silnika, musiał 30 km wracać przez pustynię do domu. Zdecydowaliśmy, że lepiej będzie powoli zawrócić i zmienić samochód. Po trzech godzinach drogi i zamianie samochodu wróciliśmy w to samo miejsce. Zabraliśmy towarzyszące nam wcześniej osoby i ruszyliśmy dalej. Po dotarciu do następnej wioski gdzie mieliśmy odprawić Mszę była właśnie rozprowadzana żywność z WFP (World Food Program). Duże worki i puszki z wielkim napisem USA leżały w jednym miejscu, a obok siedziała duża grupa ludzi. Każdy czekał na swoją kolej, aby otrzymać przydzieloną mu rację żywności (nieraz trwa to cały dzień, żywność jest dostarczana co jakieś trzy miesiące). Niestety Msza św. musiała zostać przełożona na inny termin ponieważ wszyscy byli zajęci.

W czasie rozdawania żywności panuje korupcja i oszustwa, poczynając wcześniej od samego państwa, które z otrzymanej pomocy dla ludzi potrzebujących od innych państw, dostarcza tylko ok 10%, reszta zaś jest przez nich sprzedawana, a zarobione na tym pieniądze podzielone między sobą. Takie postępowanie jest obecne także wśród nauczycieli i osób odpowiedzialnych za rozprowadzenie żywności i udzielanie pomocy w wiosce.

Dotarliśmy do ostatniej wioski. Jedna z rodzin zaprosiła nas na posiłek, ale jak się okazało miał on być gotowy dopiero na 17.00. Było to dla nas za późno. Nie mogliśmy tyle czekać i wracać przez pustynię w nocy. W pewnej chwili zobaczyłem płaczącą kobietę. Na początku nie wiedziałem, dlaczego ona jest smutna. Okazało się, że była przejęta tym, że odjedziemy bez posiłku. Mówiła, że nie może nas puścić zanim coś nie zjemy – taka jest ich gościnność. Doradziliśmy jej, aby przygotowała nam ugali, które robi się szybko.

Ludzie na tych terenach podchodzą do nas, białych, inaczej niż w stolicy Nairobi. Biały człowiek to nowość, to ktoś inny, obcy, nadzwyczajny, nietypowy. Czasami czułem się jak zabawka, a dla dzieci straszydło. Dzieci uciekały ode mnie, inne zaś podchodziły z ciekawością, ale i z uprzedzeniem. Jak złapałem któreś to zaczynało krzyczeć, a później się śmiać. Z czasem wszystko zaczęło przemieniać się w zabawę i zaufanie. Każdy teraz chciał mnie dotknąć, przyglądnąć mi się; zaczęły się śmiechy. Jaki to ja jestem inny od nich, jakiś taki, śmieszny.

Po posiłku, podczas którego oczywiście wszyscy się śmiali z tego jak jemy rękoma z miski i wszystko przelatuje nam między palcami, wróciliśmy do domu. O 20.00 rozpoczęliśmy pasterkę. Uroczysta Msza święta w kaplicy z ok. 250 osobami, przy dwóch żarówkach energooszczędnych, które oświetlały ołtarz i prezbiterium ukazywała radość z Bożego Narodzenia, resztę kaplicy pokrywał lekki półmrok.

W poniedziałek, po lekkim obiedzie pojechaliśmy do miasta oddalonego o dwie godziny drogi od Lokichar, do Lokori. Tam mieliśmy spędzić i świętować Boże Narodzenie z trzema siostrami i trzema księżmi z Argentyny. Choć Lokichar jest miejscem bardzo gorącym to Lokori kazało się jeszcze gorsze. Oblewał mnie pot i czułem się bardzo źle. Miałem wrażenie, że cały czas mam ze 40 stopni gorączki jednak nie chciałem to po sobie poznać, aby nie zamartwiać innych.

Lokori to bardzo duża i rozległa wioska licząca ok 5.000 osób, z czego 2.500 to katolicy. Tego samego dnia wieczorem zostaliśmy zaproszeni przez siostry na Wigilię. Wspólny posiłek z zabawą i śmiechem przypomniał mi czas i święta spędzane w Polsce.

Wtorek spędzamy wciąż w Lokori, był to kolejny bardzo gorący dzień. Rano pojechaliśmy do kaplicy, aby odprawić Mszę św., oddalonej o 6 km od Lokori. Wspólnie z wiernymi (ok 100 osób) przeżyliśmy Eucharystię, ale widziałem, że zainteresowanie było skierowane także na moją osobę. W tym dniu byłem ministrantem – w koszulce, krótkich spodenkach i w sandałach. Gorąco i duszno, przepocony i słaby. To była dla mnie długa Msza. Po Eucharystii grupa dzieci i osób zebrało się naokoło mnie. Nie pozostało nic innego jak dać się poznać.

Dla ludzi Turkana ciężko się tutaj żyje, są w ciągłym strachu. W tych rejonach często dochodzi do walk z plemieniem Pokot. Słyszałem, że dwa dni temu ludzie Pokot przeszli 60 km, aby zaatakować to miejsce i okraść ich z krów. Przyszli z bronią i łukami. Teraz i Turkana poruszają się z łukami i z karabinami. Wszystko po to, aby bronić swój lud. W autobusach jest zawsze jedna osoba z karabinem, a co jakiś czas spotyka się blokadę na drodze i policję, która przeszukuje samochody i pilnuje porządku.

Po powrocie do Lokori została zabita tłusta świnia, na wieczornego grilla. Postanowiłem się także rozejrzeć i zrobić kilka zdjęć, od razu spotkałem kilka starszych mężczyzn, którzy przez godzinę mówili mi jak ważne w dniu Bożego Narodzenia jest rozdawanie prezentów. Zrozumiałem jedno, 'albo dasz nam coś, albo możesz wyjechać’. Wiara musi jeszcze długo wzrastać, aby zagościła w sercach tych ludzi. U niektórych osób jest ona bardzo płytka, pomieszana z kulturą, wierzeniami i przyzwyczajeniami Afrykańskimi. Jeszcze jest czymś normalnym dla niektórych współżycie z kilkoma kobietami, zabiciem, czy rządzą pieniądza. Prosili mnie także o pieniądze, aby zakupić broń, po to, aby mogli bronić się przed plemieniem Pokot.

W centrum wioski odbywał się właśnie tradycyjny taniec. Grupa wymalowanych i udekorowanych dziewczyn stała w kręgu – skakały i śpiewały. W środku kręgu biegał mężczyzna i próbował przewrócić którąś z kobiet. Zrobiłem kilka zdjęć i porozmawiałem z ludźmi, następnie skierowałem się z powrotem do domu.

Nieraz się zastanawiałem jak wieloma łaskami obdarza nas Bóg. Wspólnota międzynarodowa daje wielkie świadectwo. W naszej wspólnocie były obecne trzy kontynenty; Andres z Meksyku, Joseph z Kongo i ja z Polski; Ameryka, Afryka i Europa. Często ludzie nam nie dowierzają, że potrafimy wspólnie żyć, pracować, rozmawiać, wśród afrykańskich plemiennych walk. Dla nas, mówią; to niemożliwe. A jednak my mówimy im, że jest to możliwe. Pokój jest możliwy, braterstwo i równość jest możliwa, potrzeba jednak dużo czasu i pracy, aby one zagościły w Afryce.

W piątkowy poranek wyruszyliśmy do Lodwar, aby stamtąd udać się nad jezioro Turkana. Dojechaliśmy tam po czterech godzinach. Kupiliśmy dwie duże ryby na obiad i przepłynęliśmy łódką na wyspę. Było to kiedyś bardzo turystyczne miejsce. Naokoło domki, jadalnia, miejsce na dyskotekę, bar, basen. Kilka lat temu turyści przylatywali tutaj samolotami, aby odpocząć i spędzić wakacje. Teraz to wszystko jest opuszczone, zaniedbane, rozwalające się.

O 19.00 opuściliśmy Lodwar tym samym autobusem „Eldoret Express”. Już przed samym Lokichar przebiliśmy oponę. Jest noc, 21.00, myśleliśmy, że za pół godziny wznowimy podróż, ale tak się nie stało. Jedna ze śrub mocujących koło była prawie całkowicie wyrobiona. Nie dało się jej odkręcić. Siedzieliśmy na ulicy już ponad dwie godziny i nic. Poprosiłem jednego z naszych współbraci, Josepha, aby złapał inny autobus i z kierowcą naszego autobusu udał się do Lokichar oddalonego o ok 7 km, tam gdzie mieszkaliśmy, aby sprowadzić pomoc. Po godzinie przyjechali z naszym kucharzem i z ekipą, generatorem i spawarką. O 1.00 w nocy wznowiliśmy podróż. Po 3 godzinach podróży rozpadało się. Czułem jak czasami autobus wchodzi w poślizg, albo się zakopuje w błocie, prosiłem Boga abyśmy jakoś dojechali. Moje modlitwy zostały wysłuchane gdyż o 8.00 rano znaleźliśmy się w Kitale. Po tym pozostała nam już tylko podróż do Nairobi.