Południowy Sudan – kolejne podróże

luty-maj 2016

Radość czasem trwa krótko

Kilkakrotnie w naszym czasopiśmie przedstawialiśmy sytuację Sudanu Południowego, najmłodszego państwa na świecie. Ukazywaliśmy kraj, który po wieloletniej wojnie, po latach cierpienia i bólu, w roku 2005 podpisał porozumienie pokojowe z Sudanem, a w 2011 otrzymał upragnioną niepodległość. Jego mieszkańcy mogli spokojnie powracać i osiedlać się na ziemiach, które pochłonęły wiele istnień, po których płynęła rzeka krwi i z których garściami wciąż można zbierać puste łuski z karabinów.

Ludzie zaczęli powracać na swoje ziemie w roku 2005. A co zastali? Jak sobie radzą w państwie, które wszystko zaczyna od początku, gdzie nie ma żadnej gospodarki? Dlaczego pokój trwał tak krótko?

Sudan Południowy pamiętam jeszcze z doświadczenia misyjnego, które miałem w 2008 r. w Old Fangak. To tam po raz pierwszy spotkałem się z plemieniem Nuer. Dzięki tym ludziom kraj ten stał mi się bliższy.

W roku 2013 odbyłem kolejną podróż do Sudanu Południowego. Tym razem wjeżdżałem od południowej strony, od Ugandy. Kraj cieszył się jeszcze w miarę trwającym pokojem. Tak bardzo oczekiwanym pokojem.

 

Misja w Kajo-keji

Jadąc z Kampali, stolicy Ugandy, do Kajo-keji przez cały czas rozmyślałem, jaki jest ten nowo powstający kraj. Granicę przekroczyliśmy w Moyo i udaliśmy się w kierunku komboniańskiej misji Kajo-keji w Lomin. Wkrótce zaczęliśmy napotykać ludzi z plemienia Kuku, którzy witali nas uniesioną dłonią albo jakimś miłym słowem. Droga wydawała się spokojna i bezpieczna, i choć nie było na niej ani skrawka asfaltu, nasz samochód gładko sunął do przodu.

Po wielu latach wojny dziwi fakt, że ludzie mają w sobie taki spokój. Może mają już dość tego koszmaru i chcą wszystko zacząć od początku? Pragną ułożyć sobie życie i znaleźć miejsce, gdzie założą swój dom i gdzie będą uprawiać ziemię?

Mijaliśmy wioski, przy których rozciągały się pola uprawne, a na nich ludzi uprawiających słodkie ziemniaki, orzeszki ziemne, maniok, fasolę i kukurydzę. Przy chatach rosły drzewa papai, a gdzieniegdzie drzewa mango. Ziemia była żyzna i widać, że ochoczo wydaje plony. Ludność Kuku każdego ranka wyrusza z chat z motyką na ramieniu i kieruje się na swoje pole. W dni wolne od szkoły w uprawę ziemi angażuje się cała rodzina. Ludzie, którzy nie mają pola, zajmują się handlem i przywożą różne dobra z Moyo albo z Dżuby, stolicy Sudanu Południowego. Niektórzy zaś siedzą w cieniu drzewa i naprawiają rowery albo motorki, które służą za taksówki. Co jakiś czas mijaliśmy przebiegające stadko kóz.

Misja wśród plemienia Kuku

Misja znajduje się w sercu ziem plemienia Kuku, którego nazwa pochodzi od szefa plemienia o imieniu Kajok-Köji z czasów kolonii brytyjskiej. Kuku należą do plemion nilo-chamickich i grupy językowej bantu. Są to przeważnie rolnicy, którzy uprawiają ziemię, choć posiadają też takie zwierzęta, jak krowy, kozy czy owce. Znani są z uprawy mango. Całe plemię liczy ok. 250 tys. osób, które zamieszkują południową część kraju.

Pierwszymi misjonarzami, którzy przybyli na te ziemie, byli ojcowie biali. Początki były wyjątkowo trudne, ponieważ za czasów kolonii brytyjskiej tereny obecnego Sudanu Południowego zostały podzielone pomiędzy różne chrześcijańskie denominacje, a ziemie Kuku powierzono opiece protestantów. Katolicy nie mogli prowadzić tam prac ewangelizacyjnych. Z tego też powodu ojcowie biali nie uzyskali pozwolenia na budowę kościoła. Jednak dzięki temu, że plemię znajdowało się przy granicy ugandyjskiej, niektórzy mogli poznać naukę katolicką i przyjąć ją w Ugandzie, do której często chodzili. W roku 1984 przybył do nich pierwszy kombonianin o. Mario Busellato, który początkowo tworzył wspólnotę z jezuitą o. Pio Ciampa. Trzy lata później dołączyli kolejni kombonianie i rozpoczęli pracę ewangelizacyjną. Czasy wojny nie były łatwe dla nikogo, dlatego kombonianie musieli kilkakrotnie opuszczać misję.

Parafię Najświętszego Serca Pana Jezusa założono w 1985 r. Obecnie na jej terenie znajduje się 37 kaplic, w których pracuje 34 katechistów, służąc ok. 15 tysiącom katolików. Wszystkim tym zajmuje się o. Victor Kouande, o. David Octavio i br. Erich Fishnaller. Parafia prowadzi szereg projektów, dzięki którym ludność Kuku może otrzymać wykształcenie, opiekę zdrowotną i pracę.

Warsztat

Kiedy brat Erich miał 9 lat, do jego parafii w Niemczech przybył misjonarz kombonianin, który opowiadał o Afryce. Przedstawił też rolę brata zakonnego, który pracuje dla Kościoła, choć nie głosi kazań i nie odprawia Mszy św. Te słowa zafascynowały małego Ericha do tego stopnia, że postanowił zostać bratem. Kiedy dorósł i ukończył komboniańską formację, posłano go do pracy w południowej Afryce. W Lomin jest od roku 2004. Przygotowuje ludzi do pewnych zawodów. Uczy mechaniki, stolarstwa, tkactwa, piekarstwa i prowadzenia farmy. Produkuje również meble do szkół i parafii.

Oprowadzając nas po warsztacie, pokazywał, jak ogromny jest ich teren. Najpierw powitały nas krzykliwe gęsi i kury, które z pewnością i tak skończyły w garnku komboniańskiej kuchni. Obok znajdowała się mała plantacja drzew bananowych. Po drodze brat często podkreślał, że wszystko to tworzą z myślą o przyszłym przekazaniu misji księżom diecezjalnym. Kombonianie bowiem zajmują się pierwszą ewangelizacją, a kiedy tylko parafia staje się dostatecznie samodzielna, jest przekazywana księżom diecezjalnym. Kombonianie zaś przenoszą się na tereny jeszcze nieewangelizowane.

Minęliśmy piekarnię, gdzie sprawnie krzątające się kobiety przygotowywały ciasto, aby za chwilę włożyć je do rozgrzanego pieca. Zbliżając się do potężnych hangarów, usłyszeliśmy hałas pracujących maszyn. Warsztat zaopatrzony był we frezarki, piły i inne narzędzia, które umożliwiają tworzenie mebli do szkół i kościołów. Najwięcej zamówień jest ze szkół, jednak w warsztacie wykonuje się także inne meble, które są transportowane do Dżuby. Ponieważ kościół parafialny Kajo-keji wciąż był w budowie, potrzebne były okna i ławki, które w warsztacie już nabierały wyglądu. Do szkoły w Rumbek przygotowywano 400 krzeseł, a także łóżka do internatu. Brat zatrudniał od 50 do 100 pracowników. Była to znacząca pomoc dla osób, które chciały zarobić na życie albo nauczyć się fachu, by potem rozpocząć własną działalność.

Najtrudniejszą rzeczą jest przekonanie ludzi, że nie wszystko mogą dostać za darmo, mówił nam brat Erich. To spuścizna z czasów wojny, kiedy wielu przebywało w obozach dla uchodźców. Tam wszystko dostawali za darmo. Kiedy ludzie powrócili na swoje ziemie, dalej chcą otrzymywać za darmo. W warsztacie problemem były kradzieże, przez które w ostatnim czasie musiały odejść cztery osoby.

Na tym rozległym terenie znajduje się również tkalnia, za którą odpowiadała świecka wolontariuszka pochodząca z Niemiec. Ewa dawała kobietom pracę, szansę na zarobek i pomagała im wyjść z problemów. Dzieląc się swoim powołaniem opowiadała, że w jej życiu wystarczyła chwila, by tu przyjechać. Kiedy od przyjaciół usłyszała, że potrzebna jest pomoc w Kajo-keji, nie mogła jej odmówić, ponieważ bardzo chciała zaangażować się w działalność misyjną. Początki nie były łatwe. Projekt rozpoczęła w 2008 r., zatrudniając dwie kobiety. Obecnie ma ich dwadzieścia, głównie samotnych matek, które dzięki tej pracy mogą utrzymać dom i dzieci. Kobiety z utkanych wcześniej materiałów szyją przeróżne rzeczy, np. portmonetki, koszulki, bluzeczki, spódniczki, obrusy na stół. Sprzedają je potem w Dżubie, gdzie mają swój sklepik na terenie domu prowincjalnego kombonianów albo w Kampali, stolicy Ugandy.

Edukacja

Jak na terenach większości misji, tak i tutaj nie może zabraknąć szkół. Wychodząc rano z domu misjonarzy, w oczy rzucał się tłum dzieci i młodzieży w niebieskich uniformach. Maluchy ochoczo wędrowały w stronę przedszkola, postanowiliśmy więc podążyć za nimi. Zaczęliśmy od klasy Dzieci A, gdzie przyjęły nas nauczycielki Sara i Bety. Sara donośnym głosem wykrzykiwała pojedyncze litery, a setka maluchów głośno je powtarzała. Sara uczy wielu przedmiotów, m.in. angielskiego, plastyki, kreatywności i jak zdrowo żyć. U nas, w Polsce, kiedy w klasie jest 30 dzieci, to mówimy, że jest przepełniona. Tutaj setka robi naprawdę wrażenie. W tak licznej klasie dwie nauczycielki radzą sobie doskonale. Dzieci siedzą cichutko, uważnie wsłuchując się w każde ich słowo.

Ostatni uścisk dłoni nauczycielki i setki rączek, i już przeszliśmy do następnej klasy.

Tutaj odczuliśmy pewien luz. Tym razem były to 83 wpatrzone w nas główki. Była to to tzw. „klasa wyższa”. Przywitaliśmy się z Marią, nauczycielką matematyki, środowiska i plastyki. Oczywiście, musiałem się przedstawić. Po napisaniu na tablicy imienia Krzysztof, nastała wielka cisza. Niektórzy tylko zaczęli drapać się po głowach i pytali, jak można coś takie przeczytać. Kiedy zabrzmiał dzwonek na przerwę, udaliśmy się do domu nauczycielskiego.

Kiko Beki jest dyrektorką przedszkola św. Daniela Comboniego, do którego uczęszcza 500 dzieci. Pochodzą z Kajo-keji i okolicznych wiosek. Przedszkole ma trzy oddziały: „maluchy”, „średniaki” i „starszaki”. Obecnie pracuje w nim dziesięciu nauczycieli.

Poszliśmy również przywitać się z dziećmi szkoły podstawowej, gdzie uczy się ponad 850 uczniów, a pracuje 23 nauczycieli. Dyrektor James Promoses jest z niej bardzo dumny. Pokazując nam dwa puchary, jeden za piłkę nożną, a drugi zdobyty w innych zawodach, powiedział, że szkoła jest jedną z najlepszych, a utrzymuje się jedynie ze środków otrzymanych od misjonarzy kombonianów i rodziców. Wcześniej miała internat, ale zamknięto go z braku środków materialnych. Teraz szuka sponsorów, dzięki którym zostanie wybudowana sekcja z internatem. Jest wiele rodzin, które chciałyby posłać swoje dzieci do naszej szkoły. W okolicy są inne szkoły podstawowe, ale mają o wiele niższy poziom. Rodzice szukają najlepszych, a taką jest nasza szkoła św. Daniela Comboniego – podkreślił James. Podobno piszą do niego nawet rodzice z Dżuby, gdzie także nie ma odpowiedniego nauczania. Dobry poziom w Sudanie Południowym jest tylko w szkołach prowadzonych przez misje katolickie.

            Edukacja jest jednym ze sposobów, by uświadomić młodemu pokoleniu, że to w ich rękach leży przyszłość kraju. Szkoła bowiem nie tylko wychowuje, ale także przygotowuje do ewentualnego przyszłego kierowania państwem. Może kiedyś niektóre z tych maluchów, których spotkaliśmy, zostaną wpływowymi państwowymi urzędnikami? Jednak muszą to być dobrzy i mądrzy ludzie, którym na sercu będzie leżało dobro wszystkich obywateli.

Oprócz szkół ważną rolę w leczeniu ran i budowaniu pokoju są wszelakie inicjatywy prowadzone przez Kościół, ONZ i organizacje pozarządowe.

Sprawiedliwość i pokój

Następnego dnia udaliśmy się do Kiri, leżącego niedaleko Kajo-keji. Po godzinnym oczekiwaniu aż ludzie się zbiorą, rozpoczęliśmy spotkanie na temat sprawiedliwości i pokoju. Poprowadził je Dameis Lasubaista, który tu pracuje od 2006 r., czyli od czasu podpisania porozumienia pokojowego. Dameis kieruje także programem na rzecz budowania pokoju. Gromadzi ludzi różnych poglądów, plemion i przynależności religijnej, uzdrawia relacje pomiędzy ludźmi. W ten sposób buduje pokój w Sudanie Południowym. Ludzie potrzebują spotkań i dyskusji, ponieważ wciąż są przekonani, że pokoju jeszcze tak naprawdę nie ma. Celem spotkań jest ukazanie i wytłumaczenie, na czym polega pokój i sprawiedliwość, i jak stawać się ludźmi pokoju – wyjaśniał nam Dameis. Mocno podkreślał, że wciąż jest wiele problemów, jak choćby niesprawiedliwość w sądach, krzywdzący podział dóbr i zasobów, nieuczciwość w państwie, domach czy wspólnotach. A takie spotkania mają na celu budowanie wspólnoty. Ludzie przez wiele lat żyli tylko wojną, dlatego teraz trzeba zmienić ich mentalność, która wciąż jest skupiona na cierpieniu.

Dameis ma 55 lat. Kiedy się urodził, była wojna. Mówiąc o Sudanie Południowym, przekazywał nam tylko to, czego sam doświadczał od dzieciństwa. Dziś jest w stanie mówić i nauczać o pokoju, dzięki któremu można będzie rozwinąć państwo. Ponadto dużym problemem w Kajo-keji jest problem rodziny, gdzie mężczyznę uznaje się za głowę rodziny, ale o wszystko musi troszczyć się kobieta. Wielu rzeczy nadal jej nie wolno, jak choćby spożywania kury czy kozy. Zawsze też musi być na każde zawołanie mężczyzny. To jawna niesprawiedliwość. W kulturze, w której ci ludzie żyją, powinno mówić się o równości. Zmiany może nie nastąpią od razu, ale powinniśmy przemawiać do młodego pokolenia, które być może będzie je wprowadzać w przyszłości – kontynuował Dameis.

 

Pokój w Kajo-keji nie trwał długo. 15 października 2014 r. wybuchł krwawy konflikt pomiędzy plemieniem Kuku z Kajo-keji (Sudan Południowy) a plemieniem Ma’di z Moyo (Uganda). Przez wiele lat plemiona te żyły w zgodzie, zdarzały się nawet mieszane małżeństwa. Wielu ludzi z plemienia Kuku przeprowadziło się do Moyo, gdzie nauczyli się języka, założyli rodziny, otworzyli sklepy, hotele, a swoje dzieci posłali do szkoły. Wystarczył jeden incydent, aby te spokojne tereny, przez które niedawno przejeżdżałem, stały się drogą ucieczki przed śmiercią dla tysięcy ludzi. Konflikt toczy się o to, gdzie powinna przechodzić granica państwa. Żołnierze z Sudanu Południowego aresztowali liderów z Moyo, którzy na granicy przeprowadzali spis ludności, a ci w odwecie rozpoczęli polowanie na plemię Kuku. W mieście Moyo ludność Ma’di zaczęła bić, zabijać i palić domy Kuku. Z Ugandy musiało uciekać ponad 12 tys. ludzi. Ci, którzy mieszkali w Moyo nawet od 1988 r., teraz muszą zaczynać życie od nowa w Kajo-keji. Młodzież z plemienia Kuku, studiująca w Moyo, bojąc się o własne życie, opuściła szkoły. Zaś Ma’di opuszczają swoje domostwa w Kajo-keji i uciekają do Moyo.

Rozpoczyna się kolejna tura rozmów, tym razem pomiędzy liderami plemion Kuku i Ma’di. Czy kiedyś ten kraj zazna pokoju? Czy ludzie znajdą w sobie siłę, aby sobie nawzajem przebaczyć? Czy Ma’di na powrót przyjmie Kuku? Jedno jest pewne, wszystkim będzie ciężko zapomnieć o krzywdach, jakich doznali, i minie sporo czasu, zanim Kuku zbliży się do miasta Moyo, które po części może stać się wymarłym miastem.

 

Krzysztof Zębik, kombonianin