Powrót Buszmena

Kará
Czas leci niezmiernie szybko i nawet nie wiem, kiedy te miesiące zleciały. Ponieważ dostałem list od katechisty, że ich kaplica została ukończona i dobrze by było, abym ją poświęcił. Postanowiłem, że Zesłanie Ducha świętego będzie idealnym na to momentem.
Musiałem dostać się do Phom (ok 50km od Old Fangak), stamtąd zaś piechotą do Kara. Ponieważ zbliżała się niedziela zesłania, poinformowałem przez radio katechistę, że przybędę. Zacząłem czekać na lokalną łódź, czyli spakowany codziennie rano pytałem czy coś płynie w tamtym kierunku. W piątek udało mi się dostać na metalową balię. Jednak w połowie drogi zaczęło padać i zrobiło się zimno. Od razu ktoś rozłożył dwie potężne plandeki, aby się nimi nakryć i wszystko to co ze sobą zabraliśmy. Niestety siedziałem w miejscu gdzie plandeki się łączyły, więc miałem kilka godzin ręce w górze i plandeki w ręce, aby woda nie dostawała się do środka. Ponieważ pierwszy raz udawałem się w tamtą stronę wiedziałem tylko, że mam płynąć do końca. Jednak na trzecim przystanku, ktoś zaczął krzyczeć, habuna!! wysiadaj!!! Posłusznie wysiałem i uciapany w błocie szedłem za młodym mężczyzną. Okazało się że jestem w Wicmuon, czyli niedaleko Kara do którego zmierzałem. Nieźle, zaoszczędziłem kilka godzin podróży piechotą.
Ponieważ niektóre kaplice nie widziały misjonarza od roku albo i więcej była to zawsze okazja na spowiedź, chrzty i bierzmowania. Postanowiliśmy, że chrzty będą w Kara, a bierzmowanie w Phom z którego potem miałem podążyć do Jaibuor (ok 50km od Phom). Msza obok nowej kaplicy zgromadziła wielu wiernych, oczywiście nie obyło się bez tańców i śpiewów.
Czas, w którym rozpocząłem moją podróż nie jest najspokojniejszy, ponieważ jest to czas uprawiania pól i ludzie często są poza swoją wioską, przygotowując pole i siejąc kukurydzę i sorgum. W tym czasie ludzie mają co robić, bo widzieć dwie, trzy osoby jak kopią swoje pole które może mieć nawet hektar robi wrażenie. Jednak głód daje się we znaki a ten czas daje nadzieję na lepsze jutro. Jeszcze kolejne 3 miesiące postu i jak Bóg pobłogosławi przez najbliższy rok ludzie będą mieli co jeść. Każdy kopie, sadzi, patrzy jak rośnie i modli się, o deszcz i o to aby nie było powodzi.
Phom
W poniedziałek udałem się do Phom, co zajęło nam ze 3 godzinki piechotą. Miasto niegdyś duże i zaludnione, obecnie świeci pustkami. Naokoło lokalne chaty, część z nich opuszczone i rozwalające się oraz mały market gdzie ludzie spędzają większość czasu. Pamiętam, kiedy przepływałem przez Phom w 2008 roku. Pamiętam pełno ludzi, potężne 2 budynki: szkoła i szpital, wybudowana kaplica. Jednak wszystko w 2015 roku zostało zrównane z ziemią, a ludzie zostali zmuszeni do ucieczki i do życia w obozach dla uchodźców. Kolejna niedziela z bierzmowaniem pod drzewkiem. Oczywiście przyłączyły się do nas kolejne kaplice, co powiększyło wspólnotę Phom.
Musiałem oczywiście przywitać się i zaprezentować lokalnej władzy. Ponieważ jestem na granicy górnego nilu, jestem w miejscu niedawnych ataków i miejscu konfliktowym. Także w pobliżu Tunja, o którym pisałem wcześniej, że ostatnio (2 miesiące temu) zostało odbite z rąk sił rządowych (przypominam że pracuję na terenach opanowanych przez opozycję czy rebelię – plemię Nuer). Jednak jest spokojnie i nic nie pokazuje, żeby miało coś się wydarzyć. Oczywiście lokalna władza zaproponowała mi także pomoc w przemieszczeniu się do miasta Tunja i potem do Jaibour. (Nie podaję żadnych imion wojskowych i zdjęć, bo to miejsce wojny i mogę mieć problemy – władza nie lubi dziennikarzy i już kilku straciło życie)
Jednak nie czekałem na łódź długo, bo kiedy wyszedłem na market na moją szklankę gorącego mleka chay caak, spotkałem lokalne NGO – Self, które akurat w poniedziałek udawało się do Jaibour i mieli miejsce. Tak to znalazłem się w Jaibour po dwóch godzinach podróży szybką łodzią motorową. Do Jaibour przybyłem na święto Piotra i Pawła oraz na odwiedziny pobliskich centrów na które miałem 2 tygodnie.
Jaibour
Udało mi się jednak odwiedzić tylko jedno z naszych centrów, Manajang. Dwa inne centra nie były gotowe, aby mnie przyjąć z powodu braku ludności – większość opuściła swoje domostwa i udała się na pola. Do samej wioski Manajang nie jest daleko, dwie godziny piechotą, jednak gdy deszcz popada i droga zamieni się w wodę i błoto czas podróży trochę się wydłuża. Do swojego domu przyjmuje mnie rodzina katechisty, Piotra, który już od wielu lat służy kościołowi. Piotr jest już w podeszłym wieku, ale wciąż pełen energii – nie zniechęcił się nawet dając mi lekcje Nuer. W pewnym momencie zapytałem o nazwy koloru krów – i się zaczęło. Zapisałem 2 strony zeszytu – biała krowa w czarne kropki, yaŋ ma kwac, biała krowa z czarnymi plamami po bokach, yaŋ ma keer, krowa biała w czarne plamy yaŋ ma rial itd. itd. – docieram do stu, a to ciapki a to brązowa, a to w paski pod spodem, a to z rogami do góry, do dołu czy bez. W końcu mówię, chyba wystarczy.
Ponieważ nie ma kaplicy, niedzielna modlitwa w Manajang odbywa się przed chatą katechisty albo jak pada to w dużej chacie gdzie śpią krowy i kozy. Jednak deszcz nie pada i modlimy się pod drzewem. Kolejnego dnia udajemy się do rodzin, aby pobłogosławić domostwa. Wyruszamy wcześnie rano i przemieszczamy się od domostwa do domostwa. Czasami musimy czekać, bo ci którzy są na polu przy domu muszą się zejść, krótka modlitwa i wracają do uprawy ziemi. Po obiedzie dochodzimy do domu katechisty kolejnej naszej pobliskiej kaplicy. Krótka modlitwa, odpoczynek i droga powrotna. Nawet nie wiedziałem, że tak daleko się oddaliliśmy, bo droga powrotna zajęła nam godzinę. Mogłem trochę rodzinie Piotra urozmaicić wieczór bajkami Tom i Jerry z mojego telefonu, potem prysznic w 5l wody za chatą i pod moskitierę.
Kolejny dzień udajemy się na drugi koniec Manajang. Jednak po kilkuset metrach podlatuje do nas młody chłopiec i mówi, aby nie iść w tym kierunku z powodu panującego konfliktu i jest niebezpiecznie. Oczywiście wracamy do domu i czekamy, co się wydarzy. Minionej nocy niedaleko nas panowały tańce i zabawy – czasami związane z różnymi wierzeniami, gdzie co nieco już o nich wiedziałem. Jednak wszystko przemieniło się w konflikt dwóch rodzin – zaczęło się od bójki a potem doszła do tego broń. Cały dzień siedzimy na podwórku, a z pobliskiego buszu dochodzą, co jakiś czas, odgłosy karabinów. Kolejnego dnia Piotr postanawia abyśmy lepiej wrócili do Jaibour. Po drodze mijamy młodych ludzi z bronią i dzidami – wszyscy idący w kierunku buszu. Potem mijamy kolejnych, jednak idących w przeciwnym kierunku, do szpitala w Jaibour. Jeden postrzelony w brzuch, jeden w nogę, innemu kula przeszła przez policzki. W Jaibour mijamy kilku wojskowych, którzy dowiedzieli się o konflikcie i idą z nadzieją na jego rozwiązanie.
Uroczystość św. Piotra i Pawła przyciągnęła wielu wiernych. Kaplica, która jest dość duża zapełniła się po brzegi. Rozpoczęliśmy o godzinie 14.00, a skończyliśmy o 18.00, z 30 chrztami i 20 bierzmowanymi. Na pewno było to wielkie wydarzenie, bo w tej kaplicy ostatnia Msza była rok temu.
Kolejnego dnia wiedziałem, że żadna lokalna łódź nie zbliży się w to miejsce, zacząłem planować moją drogę powrotną. Rzeką to 100km, zaś przez busz na przełaj 48km – nie pocieszyło mnie to jednak. Pomyśleliśmy, że najlepiej będzie jak pójdę 3 godziny piechotą do Lerpiny, spędzę tam niedzielę i w poniedziałek 6 godzin do Old Fangak. W pewnym momencie przybiegł chłopiec z informacją, że lokalne NGO- Nile Hope udaje się łodzią do Phom. Nie myśląc długo spakowałem się i udałem się nad rzekę. Miejsce się znalazło i po dwóch godzinach byłem w Phom.
Phom
Pan Bóg ma swoje plany, ponieważ tego samego dnia wieczorem w pobliskiej wiosce, była modlitwa za chłopaka z kaplicy Phom, bardzo zaangażowanego w działalność kaplicy – który został zastrzelony w Jubie. Kolejny dzień niedziela i znów oczekiwanie na łódź albo 50km z buta. Z Phom liczyłem na większe zagęszczenie łodzi płynących do Old Fangak, jednak trochę w Phom zabawiłem. Poniedziałek MSF nie pomogło, wtorek MSF ma łódź pełną chorych (MSF ma pełno zasad, uregulowań, pozwoleń itp. – ciężko, aby pomogli) – więc czekam dalej. Na pewno to okazja na naukę języka, ale także ciężko jak patrzę na ludzi starających się mnie wyżywić w czasie dla nich bardzo ciężkim. Worek Sorgo 5 miesięcy temu kosztował 6000ssp, obecnie 15000ssp.
Siedząc i patrząc na ludzi przyciągnęła moją uwagę ich gościnność. Oczywiście do spożywania posiłku zawsze miałem pierwszeństwo, katechista i znajomi (cztery osoby) jedli jak ja skończyłem. Kobieta przyniosła porcję sorgum i kwaśnego mleka dla czterech osób i cztery lokalne łyżki, tuŋ. Zasiadają cztery osoby, które kupiły jedzenie. Po chwili podchodzi piąta, wita się i zapraszana jest na posiłek, jedna osoba dzieli swoją łyżkę z piątym, potem kolejne dwie podchodzą witają się i zasiadają do stolika z miską, każdy dzieli się łyżką. Trochę ciasno, ale nikt nie narzeka, każdy się śmieje i żartuje. W sumie każdy z nich zjadł niewiele ponad kilka łyżek.
Tak sobie na nich patrzyłem i myślałem o nas. Jak bym kupił sobie w restauracji porcję ziemniaków i schabowego i byłbym bardzo głodny i nagle podszedł by sąsiad i się dosiadł, potem inne dwie osoby i poprosiłyby kelnera o dwa widelce i jedliby z mojego talerza – miałbym mieszane myśli. Co to jest, przyszli na krzywego, zjedli mi wszystko, a ja dalej głodny i bez kasy. Moje ziemniaki i mój kotlet, kupione za moje pieniądze!!! Pokazali mi tym prawdziwe braterstwo i co to znaczy wspólnota.
Dopiero czwartek przyniósł wieść, że jest lokalna łódź. Udało nam się wypłynąć o 14:00, siedzę na jakimś worku, obok mnie sterta łóżek (najlepiej bym się położył, ale miejsca leżące zajęte), przede mną dwie lokalne łódki kanu. Ludzie jednak kolejny raz pokazują swoją gościnność – w pewnym momencie starsza kobieta wyciąga dwie paczki ciasteczek i wręcza mi jedną z nich: to dla Habuna (w języku nuer: ksiądz). Po drodze krótki postój, odwraca się lokalny sprzedawca z Chartumu, muzułmanin i wręcza mi kolejną paczkę ciasteczek. Dobrze że się wzmocniłem bo dotarłem do Old Fangak o 1:00 w nocy z całym obolałym siedzeniem. Kolejny dzień spędziłem bez siedzenia.
Minęło pięć tygodni, Internet dalej nie działa, mój ogródek pusty, trawa zarosła misję, mój pokój pełen pająków, kurczaki podrosły, a kot jak zawsze miałczy o jedzenie, choć nie wygląda na głodnego. Nareszcie w domu – znowu muszę zacząć gotować . No nieeee.

Zdjęcia niebawem bo nie mam internetu i jestem w gościnie w jednym z NGO, ale ludzi pełno i wolny.