Trzy tygodnie przerwy – krótkie podzielenie

Kiedy jestem w Old Fangak chyba nie ma czasu na przemyślenia na temat sytuacji panującej w Południowym Sudanie. Wciąż panujący spokój na naszych terenach sprawia, że nawet zapominamy o wojnie panującej w tym państwie. Niedawno sobie rozmyślałem, że jeśli ktoś mieszkający na terenach naszej parafii, nie ma kontaktu ze światem zewnętrznym, nie wie nawet, co przeżywa obecnie to młode, wciąż cierpiące państwo. Słuchając jednak wiadomości o 19.30 South Sudan in focus, prawdą staje się to, że zamiast lepiej, robi się coraz gorzej.

Ostatni miesiąc przyniósł mi wiele radości, ponieważ po sześciu miesiącach ciągłego pobytu w Old Fangak, przyszedł dla mnie czas na moje rekolekcje w Dżubie, różne spotkania, dobre jedzenie i zimne piwo. Dziesięć kilo schudłem, więc trzeba nadrabiać. A zresztą ile czasu można jeść sorgo z mlekiem. Przyda się lekka zmiana.

Jest to także dobry czas na wymianę doświadczeń i panujących sytuacji z naszymi współbraćmi z innych placówek misyjnych. Poznajemy przy tym, że jesteśmy jeszcze w najlepszej sytuacji.

Pierwsze spotkania i rozmowy nie są łatwe. Nasza misja w Kajo-Keji została zniszczona i splądrowana. O. Tito pokazuje mi zdjęcia wywarzonych drzwi i pokoje porozrzucanych osobistych rzeczy. Panele słoneczne, potężny warsztat, wszystko rozkradzione. Wspólnota Kajo-Keji uciekła razem z lokalną ludnością, kiedy rozpoczęły się ataki. Obecnie pragnie z nimi pozostać tam, gdzie się znajdują, służąc modlitwą, pomocą i rozmową. Mieszkają w jednym z największych obozów dla uchodźców, na granicy z Ugandą, w Moyo. Znajduje się tam obecnie ponad milion osób. Tam toczą się ludzkie dramaty, nieludzkie warunki, w których muszą mieszkać i przyszłość, która dla wielu nie ma sensu – stracili wszystko. Dorobki całego życia, rozwijający się powoli biznes, może mały sklepik – obecnie rozkradziony i zrównany z ziemią. Niektórzy dzielą się z o. Tito o samobójczych myślach, dla nich życie straciło sens.

Andres ze wspólnoty Mapuordit wciąż wspomina chwile, kiedy zostali napadnięci i okradzeni w drodze do domu. Wciąż ma przed oczyma te młode osoby z karabinem w ręku, wydzierających się, give me telephon, money or I kill you (szybko, daj mi telefon i pieniądze albo cię zabiję). Niektórzy z nich mają niewiele po piętnaście lat. Jednak mają karabin, w państwie bez prawa, w którym rządzi silniejszy; ten, który posiada silniejszą armię albo ten, który ma broń w ręku. Przeżyje najsilniejszy, albo ten który nie da się zabić. Młodzi ludzie bez przyszłości, edukacji, a może i już bez rodziny. Ten chłopiec ma broń, dzięki której okrada samochody, a gdy będzie trzeba to będzie strzelał. Ma broń, więc ma władzę nad twoim życiem, to on zdecyduje czy dożyjesz jutra czy nie. Już raz strzelali do naszego samochodu – Andres przypomina. Naszym współbraciom udało się uciec, jednak o. Placid został ranny w brzuch – jednak Bóg nad nim czuwał, został przetransportowany do Nairobi, przeżył.

Południowy Sudan obecnie to państwo, w którym drogi „nie istnieją”. Są na mapie, można je zobaczyć, ale nikt nimi nie może się poruszać. Każda podróż poza stolicę samochodem to ryzykowanie swojego życia. Do miejsca naszych rekolekcji, Kit, niewiele kilka kilometrów od stolicy, prowadzi nas samochód z kilkoma żołnierzami – eskorta. Stoją na tyle pickupa i się rozglądają po buszu.

Teraz pozostają samoloty WFP i samoloty lokalne, którymi poruszają się wszystkie Organizacje Pozarządowe, obecnie Południowy Sudan jest państwem, gdzie zginęło najwięcej pracowników tych Organizacji. Co jednak z lokalną ludnością – ryzykują, muszą, nie mają wyboru. Droga z Dżuby do Nimule (granicy z Ugandą) – zabici. Droga z Dżuby do Bor – zabici. Reszta dróg, albo ranni, albo zabici. Z powodu głodu ludzie próbują w nocy podkraść się na własne pola, aby zdobyć coś do zjedzenia – wielu jednak traci życie.

Wielu straciło jakąkolwiek nadzieje na lepsze jutro, czy powrót do domu. Wiele Państw, którym zależy na losie Południowego Sudanu, albo mają tutaj jakiś interes, będą nawoływać o pokój, organizując spotkania, nowe papiery do podpisania. Jednak prezydent, aby je pocieszyć ogłosi zawieszenie broni i uciszy media, blokując strony internetowe czy zabraniając dziennikarzom na wjazd do kraju. Mają to, co chcieli – pokazał, że robi coś w tym kierunku – jednak dalej prowadzi swoje budowanie pokoju na działalności zbrojnej przemieszczając się od miasta do miasta. Cel jest oczywiście jeden, zniszczyć wszystkie wojska opozycji i miejsca, w których się znajdują – w większości plemię Nuer – czyli ludność prawowitego wiceprezydenta, który został uciszony i jest przetrzymywany w Południowej Afryce. Którego nie zaprasza się na spotkania w sprawie pokoju i rozwiązanie konfliktu, a który jest częścią trwającego konfliktu. Ale jak widać wiele państw mówiących, że nie są stronniczy swoją działalnością popierają prezydenta i godzą się na trwającą w ciszy czystkę etniczną.

Ludzie już nie wierzą w pomoc ONZ, i widząc żołnierzy w niebieskich kaskach i napisem UN, patrzą na nich ze wzrokiem – zawiedliśmy się. Pamiętamy jak nic nie robiliście, kiedy nasze dzieci były zabijane, a kobiety gwałcone. Teraz jesteśmy w obozach – ale czy czujemy się bezpieczni, jak długo. Ile jeszcze będziemy żyć w więzieniu, dlaczego nikt nic nie robi abyśmy mogli wrócić do naszych domów, na nasze ziemie.

Jednak starcia trwają nadal. O. Antonio, staruszek i założyciel misji Old Fangak pracujący obecnie w misji Mogok, oddalonej 3 dni drogi piechotą od nas, opowiada jak dwa razy uciekał do buszu. Raz był sam w domu, spędził w buszu miesiąc, żywiąc się tym co mu ludzie ofiarowali. Po powrocie, na misji nie znalazł nic, wszystko rozkradzione. O. Barton wrócił do Mogok, więc zaczęli myśleć, co teraz, nie ma co jeść. Zaczęli się poruszać od chaty do chaty prosząc ludzi o pomoc, aby im dali trochę żywności, sorgo czy kukurydzę. Jednak ludzie znają ich i szybko przyszli im z pomocą. Ciekawe doświadczenie misjonarzy, którzy to oni prosili lokalną ludność o pomoc, a nie na odwrót. Sytuacja jest nieciekawa, ponieważ gdy Mogok zostało napadnięte, wszystkie Organizacje Pozarządowe uciekły – przez to i loty WFP do Mogok, wstrzymane. Drugi raz o. Antonio wspomina sytuację, kiedy spał w piżamie na krześle przed chatą. W pewnym momencie o. Barton podleciał do niego, chwycił go za rękę i mówi, uciekamy, zaraz tu będą. Więc Antonio, starszy człowiek, w piżamie, na boso, biegnie przez krzaki, po kolcach ukrywając się w buszu, nic nie widząc czekają, co się wydarzy. Jednak po chwili słyszą głos bębnów – fałszywy alarm.

 

Miejsce takie jak Old Fangak zawsze zadziwia. Pokazuje piękno innej Afryki, innej od tej, którą znam.

Kenia zawsze będzie bliska mojemu sercu. To tam odkrywałem moje powołanie, tam poznałem ludzi, dzięki którym doszedłem do święceń, mówiąc Bogu moje ostateczne Tak. Kenia potwierdziła to, co płonęło w moim sercu od dłuższego czasu, płomień ze znakiem zapytania – czy chcę oddać się misjom? Kenia chyba mnie pochłonęła i szybko poczułem się w tym miejscu jak w domu. Slumsy były moim domem, bieda i cierpienie, które doświadczałem każdego dnia, kiedy stawiałem swoje kroki na wysypisku śmieci. Nie przeszkadzał odór, zgiełk tłumu czy niebezpieczeństwa. Czułem się jak w domu, a ci biedni ze slumsu Korogocho stali się moją rodziną. To nie ja przyszedłem do nich, to nie była nawet moja decyzja, to miejsce wybrane przez Boga, który powiedział idź – ludzie zaś mnie przyjęli i zaakceptowali. Niezapomniany czas i niezapomniane miejsce. Wciąż mam przed oczyma te wszystkie osoby, które spotykałem na swojej drodze – młodzież, rodziny, dzieci ulicy, dzieci z sierocińca Matki Teresy, ojców pracujących w Kariobangi czy w Korogocho. Jednak Bogu nie wystarczyło, że jestem w slumsach, więc posłał mnie do buszu, który ponownie stał się dla mnie domem. Nowe miejsce, nowi ludzie, którzy szybko przyzwyczaili się do mojej obecności i po kilku tygodniach krzyczeli za mną Chris, Chris. I choć było ciężko to nie zapomnę rodziny, która mi powiedziała – wiemy, że opuściłeś swoją rodzinę i jesteś daleko od nich – my dla ciebie będziemy teraz rodziną. Dom Marty stał się moim domem, jednak nie wiedziałem, że po tak krótkim czasie i ten dom będę musiał opuścić, plemię Pokot i całą kulturę, którą poznawałem coraz bliżej. I Bóg znów obdarował mnie niespodzianką i powiedział, chcę cię w Południowym Sudanie – ludzie bardzo cierpią w tym miejscu, głodują i giną w niekończącej się wojnie.

W planach Boga wszystko ma sens i także tym razem wiem, że doświadczenia w Kenii były przygotowaniem do misji w Południowym Sudanie. Zawsze była to ciężka misja i jest nią nadal, nawet sami misjonarze boją się pracować w tym państwie. Były to tereny trudne podczas wojny Północy z Południem, a obecnie jest jeszcze gorzej w trakcie obecnie panującej wojny domowej. Ludzie porównując tamte czasy z tym, co panuje dzisiaj, mówią jedno – w ciągu tych wszystkich lat wojny, ten czas który przeżywamy obecnie jest najgorszy. Co pozostało z państwa, z którego uciekła ponad połowa ludności, 1.841.151 (wg. unhcr). Uchodźcy, którzy z dnia na dzień stali się biedniejsi od biedy, którą przeżywali. Ale żyli z nadzieją. Wiele rodzin powróciło po ogłoszeniu niepodległości, zaczęli otwierać małe sklepiki, zaczęły powstawać szkoły, wiele osób widziało nadzieję na budowanie nowego państwa. Jednak radość trwała krótko. Ich własny rząd stał się dla nich wrogiem, próbujący ich zniszczyć, a ich ziemia stała się rzeką krwi obywateli Południowego Sudanu. Każdy się ukrywa, szuka schronienia – pragnie przeżyć – ponownie. Jednak sama wojna nie była jedynym problemem – uciekający ludzie, zostali zmuszeni do opuszczenia swoich pól, do tego doszły powodzie i nieudane plony. Nastał głód. Ludzie nie tylko zaczęli uciekać przed wrogiem, ale także przed głodem.

Od samego początku musiałem przyzwyczaić się do hałasu wystrzałów z karabinów. Pierwszy raz jest zawsze najgorszy, kiedy serce zaczyna walić jak szalone, a nogi stają się jak z waty. Będąc wtedy w Dżubie, usiadłem na łóżku i nasłuchiwałem, co będzie dalej. Przed oczyma przeszły mi wszelkie myśli i pytania bez odpowiedzi; co zrobić jak … gdzie uciekać, jakby … tej nocy jednak już nie spałem. Obecnie i do tego człowiek zaczyna się przyzwyczajać, poleca wszystko Panu Bogu i idzie do przodu jakby się nic nie działo. Musimy robić zakupy, musimy się poruszać po stolicy, po naszej parafii – ludzie na nas czekają i to jest najważniejsze. Kiedy katechiści przychodzą do Old Fangak zawsze przychodzą i pytają, kiedy ojciec do nas przyjdzie? Jednak, aby odwiedzić wszystkie kaplice potrzebujemy rok. Czasami musimy powiedzieć – w przyszłym roku.

Dzisiaj Niedziela więc nie mogło mnie zabraknąć w obozie dla uchodźców, znajdującym się przy bazie ONZ. Znajdują się tutaj cztery kaplice, a posługuje w nich jeden kombonianin. Zbliża się dla mnie także czas, aby wracać do Old Fangak bo 15go muszę być w wiosce Pulida. Jak WFP weźmie mnie na pokład w najbliższą środę to się uda. Potem dwa dni piechotą i będę na miejscu.