Woda, woda i Leerpiny

W domu nauczyciela Piotra

Po powrocie z Dżuby, tak jak pisałem wcześniej, zacząłem szykować się na kolejną wizytę – tym razem w wiosce Leerpiny. Miałem dwa dni na przygotowania, popranie i nabrania kondycji, bo podróż długa i męcząca. W sobotę 12go, zacząłem moją podróż.

Wiedziałem tylko tyle, że jest daleko. Deszcze nie ułatwiają podróży a na dodatek silny deszcz popadał w piątek wieczorem przed naszą podróżą – czyli błoto już na samym początku. Bez tzw. „Larko”, czyli gumowych butów, się nie obejdzie. Kij w rękę i w drogę. Wyszliśmy z Piotrem, nauczycielem tamtejszej szkoły, około jedenastej rano, przeprawiliśmy się przez rzekę i zaczęliśmy się kierować w stronę Paguir i Kwinlow, które czytelnikom niniejszego bloga są już znane.

Błoto sprawia, że nogi się rozjeżdżają w każdą stronę – ten typ kleistego błota nie ma w Polsce – może bym porównał do chodzenia po glinie, kij pomaga bardzo, aby nie wylądować twarzą w czarnej mazi. Co jakiś czas przekraczamy bajora z wodą, maksymalnie po pas. Nie jest źle, idzie się dobrze i czas szybko leci. Przeszliśmy busz, w którym czasami brodziliśmy przez wodę dłuższą chwilę, potem minęliśmy trawy w pobliżu Paguir i doszliśmy do wioski Supciak. Jest piętnasta a my mamy jeszcze spory kawałek do przejścia. Pozostaje pytanie, nocujemy tutaj i kontynuujemy, czy idziemy dalej. Zapytałem Piotra – co przed nami, dwie godzinki, trochę wody na początku, a potem jest ok – odpowiedział. Czuję się dobrze, jeszcze wcześnie – idziemy.

Przeszliśmy kilkaset metrów i się rozpadało. Popadało jakieś 15 minut i się rozpogodziło, a my ponownie zaczęliśmy brodzić w błocie. Zaczęły się pierwsze głębsze wody, czasami po pas. Jak na razie kilkanaście minut w wodzie i troszeczkę lądu. Po głowie mi chodziła odpowiedź Piotra i czekałem na ten suchy ląd. W wodzie idzie się okropnie. Ścieżki czasami wąskie, kolczaste gałęzie, które rysują skórę, niewidzialne konary pod wodą i dziury – czasami idąc w wodzie po kolana wpada się w taką dziurę nogą i mamy wodę po pas. Czasami zamiast wody po kolana jest błotna maź po kolana. Każdy idzie wyglądając jakby tańczył, chwiejąc się na prawo i na lewo.

Idziemy dalej, a tu zamiast mniej wody, zaczęło robić się jej coraz więcej – minuty w wodzie po kolana przemieniły się w godziny. Powoli zapadł zmrok i do tego wszystkiego doszły zgraje komarów. Doszliśmy do Leerpiny około dwudziestej. W pewnym momencie myślałem, że już nie dojdę, ale Pan Bóg czuwał. Jak mi się udało przejść te trzy godziny w wodzie – nie wiem. Popatrzyłem na mój GPS, pokazał 33km. Czego to się nie robi dla zdobywania dusz dla Pana Boga.

Jak już każdy się domyśla kolejny dzień był dniem bólu i cierpienia. Wspomógł tylko paracetamol. Niedzielę modliliśmy się w Leerpiny i czekaliśmy do wtorku na uroczystość Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny – odpust. Mieszkałem w domu Mary. Jej mąż gdzieś poszedł i kilka dni go miało nie być, więc – chata wolna. Mary codziennie rano na ogniu praży dla nas kukurydzę. Miło się robi, gdy się widzi pola potężnej kukurydzy, po tym czasie głodu i niepewności. Dziękuję wam za wasze modlitwy – to dzięki nim, razem z dziećmi Mary, siedząc przy ognisku, możemy delektować się słodką kukurydzą. Każdy jednak czeka na sorgo – jeszcze dwa miesiące. Słyszałem, że niektóre miejsca Południowego Sudanu walczą z ptakami i insektami, co znacznie zmniejszyło zbiory – mam nadzieję, że nam się uda. Mary ugaszcza mnie jak może i wydaje mi się, że zjadłem jej wszystkie koguty. Co w tym pozytywnego, teraz ranki są ciche i nic mi nie pieje o piątej rano.

We wtorek rano zaczęły się schodzić wszystkie pobliskie kaplice. Zawrzało od młodzieży. Każda grupa przychodziła ze śpiewem i tańcem. Eucharystię odprawiliśmy pod drzewami, a powiew lekkiego wiatru schładzał gorącą atmosferę. Kaplica posiada także figurkę Matki Boskiej, którą katechista Piotr, ustawił pod drzewem. Dzieci i młodzież podchodzili do niej, oglądali ją i dotykali, jakby chcieli wiedzieć, z czego jest zrobiona. Raczej to nie miało nic wspólnego z tym, jak to jest w Ameryce Łacińskiej, gdzie dotyk figurek, relikwii czy świętych rzeczy miał przynieść błogosławieństwo. Był to szczególny dzień dla naszej grupy Maryjnej, tzw. Kom Marie. W naszym życiu duchowym Maryja ma szczególne miejsce, która będąc matką Boga stała się także matką wszystkich ludzi, a będąc blisko swojego Syna wstawia się za nami i pomaga nam być w bliskości z Jezusem. Samemu czasami jest ciężko, czy to w pracy, czy w naszym życiu duchowym. W ten szczególny dzień, dziękowaliśmy Bogu za powołanie Maryi i za jej stanowcze „Tak”. Nawet jeśli wszystkiego nie rozumiała i gromadziła wszystko w swym sercu. Jednak jest Ona dla nas matką, ponieważ jest jedną z nas i zna ludzi, życie, problemy i cierpienie. Uczymy się od niej, jak odpowiedzieć na powołanie, jak trwać przy Chrystusie nawet wtedy, gdy Go nie rozumiemy, gdy Go mało znamy, gdy wątpimy w Niego i gdy i w naszym sercu rodzą się pytania na temat naszej wiary. Tak to idziemy razem z Maryją w naszą podróż, jesteśmy z nią przy Zwiastowaniu, Narodzeniu, w czasie, gdy jej Syn dokonywał cudów, jesteśmy razem z nią pod krzyżem, razem z nią doświadczamy Zmartwychwstałego i razem z nią modlimy się o dary Ducha Świętego i wierzymy, że za to wszystko, kim była i co zrobiła także została wywyższona przez swojego Syna. Syn nie może zapomnieć o Matce.

Po Eucharystii, czas na posiłek. Każdy zasiada w grupach sześcioosobowych, zaś kobiety zaczęły przynosić sorgo i kwaśne mleko, tzw. walwal.

Kolejne dni spędziłem na odpoczynku, odwiedziłem dom katechisty Piotra i nauczyciela Piotra, gdzie mięliśmy wspólną Eucharystię. W kolejną Niedzielę udałem się do kaplicy w  Pulida, oddalonej od Leerpiny o godzinę drogi. Ponownie pobliskie wspólnoty zgromadziły się w jedno i mięliśmy piękną, wspólna Eucharystię. Wieczorem wróciliśmy do Leerpiny.

W poniedziałek rano spakowałem się i czekałem na młodzież, z którą miałem wrócić do Old Fangak. W razie czego poinformowaliśmy katechistę w Kwinlou, że mogę się zatrzymać i przenocować. Zaczęliśmy brodzić w tej samej wodzie, ale szło się nawet nieźle i szybko – chyba nabrałem wprawy. Doszliśmy do Supciak o trzynastej. Co tu robić? Wspólnie oczywiście postanowiliśmy – idziemy dalej, teraz już mało wody przed nami. Lepiej przeboleć jeden cały dzień, niż iść jutro z zakwasami. Dodatkowo jutro rozpoczynamy kurs dla młodzieży, więc dobrze by było, aby dotarli jak najwcześniej. Droga nie sprawiała kłopotu do chwili, kiedy dotarłem na ostatnia prostą – wszystko się dłużyło, a ciało odmawiało posłuszeństwa. W głowie już miałem wizję, Krzysiek pod prysznicem, w łóżku i na mięciutkiej poduszeczce. Doszliśmy do rzeki, a tu nie ma kanu (łódki), aby dostać się na drugą stronę. Musimy pokonać trochę drogi i udać się na inne miejsce, teraz to już kilkaset metrów to bardzo daleko. Na szczęście łódź jest. Jestem w Old Fangak na dwudziestą. Wyszliśmy o dziesiątej, mięliśmy kilkanaście postojów, więc nam zeszło dziesięć godzin.

Pora deszczowa się rozpoczęła, więc muszę przyzwyczajać się do wody i długich podróży. Już w sobotę kolejna, krótka, 15km do Wanglel.