W drodze do Południowego Sudan
Nairobi – Rumbek
Po trzech godzinach lotu z Nairobi, Jakob (z Etiopii) i ja dotarliśmy do Rumbek w Południowym Sudanie. Znaleźliśmy się na ziemi, która kryje w sobie wielkie bogactwo. Złoża Ropy Naftowej.
Rumbek, choć należy do jednego z większych miast, niczym go nie przypomniało. Sama odprawa celna była bardzo prymitywna. Mały budynek z dwoma stołami na środku i kilkoma osobami, którzy nie bardzo wiedzieli, co robić. Nasza Visa to nawet ładnie wyglądający kawałek papieru (w porównaniu z Visą z zeszłego roku), ale wciąż z błędami. Jednak jak się dowiedzieliśmy, zdjęcie jest najważniejsze. Choć w miejsce numeru mojego paszportu wpisali kawałek nazwy miasta, wszystko zostało bezmyślnie przepisane do książki, w której zapisane są imiona tych, co przylatują do Południowego Sudanu.
To, co zobaczyliśmy na zewnątrz to otaczające nas chaty, kilka murowanych budynków i wciąż w budowie, szerokie drogi.
Jedno, co się rzucało w oczy, to potężna baza UN (ONZ). Wydaje mi się, że było ich tam więcej od mieszkańców całego miasta. Cały czas mijały nas samochody terenowe z napisem UN, WFP oraz samochody NGOs, krążące naokoło całego miasta, z jednego miejsca na drugie. O ile się dowiedziałem, to rzeczywiście cała ich praca polega na „krążeniu”. Niewiele z nich naprawę swoją misję rzetelnie wypełnia. Oddają raporty, w których opisują sukcesy w pracy i projekty przez nich wykonane. Często jednak niezgodne z rzeczywistością. W większości miasto Rumbek zamieszkuje plemię Dinka które, często wchodzi w konflikt z innymi plemionami. Dodatkowo Organizacje Narodowe nie uczą ludzi pracy, lecz wszystko po prostu rozdają, do czego można się łatwo przyzwyczaić. To sprawia, że współpraca z ludźmi i organizacjami stała się bardzo ciężka. Obecny tutaj Kościół Katolicki, ponieważ nie należy do tych, co rozdają wszystkim, co chcą, jest widziany przez ludzi jako bezużyteczny.
Nie mieliśmy zbytnio szczęścia jak na początek, gdyż nikt po nas nie przyjechał na lotnisko, a my w tym miejscu byliśmy po raz pierwszy. Po pięciu godzinach czekania na lotnisku została wywieszona lista z lotami na następny dzień, na którą także było warto poczekać. Ucieszyło nas jedno; nasze imiona widniały na liście. To jedno chociaż było pewne, jutro lecimy do Malakal samolotem z Organizacji WFP; odprawa o 9.00.
Teraz nam pozostało dostać się do Katolickiego Kościoła: tylko gdzie? Zaczęliśmy powoli iść główną ulicą i liczyć na to, że ktoś nam wskaże drogę. Po chwili kilka młodych chłopaków podeszło do nas i po angielsku, (co jest rzadkością) zapytało gdzie idziemy.
Jeden z nich postanowił nam pokazać drogę. Zaprowadził nas do pobliskiego Katolickiego Kościoła prowadzonego przez Jezuitów. Przyjęci bardzo ciepło mogliśmy trochę odpocząć, po tym jak w pełnym słońcu, z bagażami kroczyliśmy ulicami pokrytymi ubitym piachem. Otrzymaliśmy dodatkowo świeże wiadomości z Rumbek:
Miesiąc temu dwóch Dinka pasło bydło. Problemy się zaczęły, kiedy ich bydło weszło na pole uprawne innego plemienia. Dla Dinka, bydło może chodzić gdzie chce i jeść, co sobie życzy. Po chwili pojawiło się dwóch rolników i zażądali, aby zabrać bydło z pola. W odpowiedzi, jeden z Dinka rzucił dzidą w jednego z rolników pozbawiając go życia. W odpowiedzi, drugi z rolników podniósł dzidę i zabił jednego z Dinka. Tak to rozpoczął się konflikt. W tamtym miesiącu, w tym konflikcie zginęło podobno ponad 120 osób.
Po świeżych i nie wesołych nowinach zostaliśmy przetransportowani do Katedry, aby tam spędzić noc i odpocząć przed następnym etapem podróży. Katedra raczej przypominała mały Kościółek, przy którym znajdują się dom biskupa i dom sióstr Miłosierdzia. Obok nich znajdował się mały budynek, w którym mięliśmy okazję zobaczyć jak działa komunikacja z samochodami, które wyruszyły na safari. Wszystkie informacje przekazywane są przez radio, z daleka przypomina to komunikacje jak podczas wojny. Trzeba pamiętać, że wszystkie podróże terenowe są bardzo trudne w Sudanie, szczególnie w porze deszczowej, która się właśnie rozpoczęła. Transport żywności i wszelkie podróże są kierowane przez radio, aby w momencie jakichkolwiek problemów zlokalizować miejsce, i wysłać tam pomoc.
Siostry Miłosierdzia, które mieszkają w pobliżu, zbierają z ulicy wszystkich niechcianych i odrzuconych, zawsze z uśmiechem na twarzy i otwartym sercem, kierowani charyzmatem Matki Teresy.
Rumbek – Malakal
Następnego dnia wzięliśmy samolot do Malakal. Po dwóch godzinach lotu wylądowaliśmy w całkiem innej rzeczywistości.
Po przylocie, miejsce to wydawało się bardzo ładne i zadbane. Wyasfaltowane otoczone palmami lotnisko, ładny budynek gdzie odbywa się odprawa, z klimatyzacją i telewizją satelitarną.
Po opuszczeniu lotniska otoczenie się zmieniło. Niestety na gorsze.
Miasto posiada ok. 4 wyasfaltowanych, dziurawych dróg. Najwięcej na drogach było widać taksówek i samochodów UN i NGOs. Wszystkie domy są parterowe, nic nie wznosi się powyżej 3 metrów, oprócz Kościoła, Meczetu i drzew. Większość budynków jest prawie w rozsypce otoczone murem, albo blachą. Małe sklepiki w większości prowadzone przez arabskich handlarzy i przemieszczające się osły ciągnące wózek, którym przewożą różności.
Choć Malakal jest miejscem największych złóż ropy naftowej, to miasto to nie posiada prądu, gdyż nie ma pieniędzy na paliwo, albo generator nie działa. Przez to krocząc ulicami hałas samochodów miesza się z hałasem małych prywatnych generatorów.
Pierwsze zakupy w sklepie dadzą nam poznać, że wszystko jest niezmiernie drogie (taksówka 30$, jedno jabłko 1$, jedno pomarańczo albo 3 bułki to 0.5$). Wszystko jest sprowadzane z Chartumu, albo z zagranicy i jest tego niewiele; podstawowe rzeczy, żywność i ciuchy – nic więcej.
Jednak to, co przeraża, to deszcz. Każda ulewa zamienia całe to miasto w błotnistą kałuże. Wszyscy zamieniają swoje obuwie w gumiaki albo idą boso. Ogromne kałuże kryją tajemnicą jak bardzo są głębokie, a błoto sięga co najmniej po kostki. Niektóre miejsca wyglądają jak bagno, a samochody utknięte w błocie pozostawione aż obeschnie, jest czymś co nikogo nie dziwi.
Południowy Sudan może być najbogatszym regionem pod względem duchowym jak i ekonomicznym. Brak poważnego zaangażowania ze strony rządu w sprawie wewnętrznego rozwoju południa sprawia, że wielu zaczęło wierzyć w jedno; jest on najbiedniejszy.
Po przylocie naszym oczom od razu ukazały się napisy po arabsku, które dla mnie wyglądały jak pozawijane kreski z kropkami, z których nie mogłem zrozumieć nawet jednej litery. Druga trudność to brak znajomości angielskiego u tych ludzi. Usłyszeliśmy tylko język arabski i nuer.
Choć trzy taksówki czekały przed lotniskiem na klientów to z żadnym z kierowców nie można było się dogadać. Po dwóch godzinach czekania na jakąś okazję udało mi się zaczepić jedną osobę, która znała angielski. Mieliśmy dzisiaj szczęście, ponieważ wziął on dla nas taksówkę. Jadąc motorem z przodu poprowadził nas do Katedry i do domu misjonarek kombonianek, które mają dom przy katedrze. Co nas zaskoczyło, na koniec za nas zapłacił. Jeszcze tego w Afryce nie spotkałem, byliśmy mu bardzo wdzięczni za pomoc.
Tutaj dołączył do nas ojciec Christian, jeden z księży z misji Old Fangak, który przyjechał po nas, aby pomóc nam w dalszej, cięższej części podróży (teraz znajomość nuer jest potrzebna – szczególnie dla nas, którzy jesteśmy tutaj po raz pierwszy).
Do przenocowania zaprowadzono nas do małego obskurnego domku z drugiej strony miasta, gdzie nawet nie było porządnej latryny, a wodę, brązową i niezdatną do picia, można było pobrać tylko z pobliskiego baniaka.
Następnego dnia dowiedzieliśmy się, że nasza łódź odpływa ok. 11.00. (Pierwszym etapem podróży było dostanie się do Fom, później do Old Fangak) Zrobiliśmy niezbędne zakupy, gdyż tam gdzie płyniemy, owoców, warzyw, papieru itp. po prostu nie ma.
Malakal – Fom
Punktualnie o 11.00 znaleźliśmy się w porcie. Czyli, pomiędzy niewielkim skupiskiem łodzi i dużą ilością ludzi.
Samo wejście do łodzi nie jest łatwą rzeczą. Łódź jest cała z metalu i wygląda jak pływająca wanna z przegrodami i z silnikiem załączonym z tyłu.
Spojrzeliśmy na nią i od razu poczuliśmy zmęczenie. W połowie zapełniona czekała, kiedy całkowicie się zapełni ludźmi. Tylko wtedy ruszy w ośmiu godzinną podróż do Fom. Jest 11.00 a słońce grzeje nie do wytrzymania. Przecisnęliśmy się przez grupę ludzi, jedni siedzą a inni stoją, przeskoczyliśmy kilka poprzecznych metalowych ram, aby znaleźć się w mniej więcej wolnym obszarze, gdzie umieściliśmy nasze bagaże.
Blacha i metalowe ramy zostały rozgrzane przez słońce tak bardzo, że ciężko je było dotknąć. Rozglądając się w naokoło szukaliśmy pozycji, która by była najwygodniejsza. Niestety łódź nie posiada siedzeń, do wyboru mieliśmy: siedzieć na poprzecznej metalowej i wąskiej ramie, mogliśmy oprzeć się o burtę, usiąść na niej albo po prostu siedzieć na podłodze (często zajętej przez kobiety, dzieci i starszych). Każda pozycja jednak niewygodna i sprawiająca ból.
Wszyscy w łodzi czekali, kiedy się zapełni. Obok mnie siedziała matka z bliźniakami, miały może ze 3 miesiące, oraz dwójka starszego rodzeństwa, chłopiec i dziewczynka. Naokoło inne kobiety z dziećmi oraz osoby w podeszłym wieku. Młodzi, siedzieli na burcie albo na poprzecznych ramach, inni po prostu stali. Każdy szukał miejsca, które by było najlepsze i najwygodniejsze. Po godzinie jednak wszystko zaczynało cierpnąć i nie można było znaleźć sobie dogodnej pozycji. Co najważniejsze, nie mogłem opuszczać swojego miejsca, bo zostałoby ono zajęte przez innych. Usadowiłem się na poprzecznej belce i czkałem. Ludzie mówili, że to najlepsze miejsce, ale i tak po godzinie kręgosłup i pośladki przemieniły się w bardzo bolesne miejsca.
Była 12.30, a my jeszcze nie rozpoczęliśmy podróży. Czekamy, chodź łódź się zapełniła, to musiały jeszcze zostać zebrane pieniądze za podróż – 20 pounds = 10 dolarów. Ludzie nie chcieli płacić, co doprowadziło do kłótni.
Słońce i całkowity brak jakiegokolwiek ruchu powietrza doprowadziły, że zacząłem się gotować. Mokry i zmęczony myślałem tylko, aby jak najszybciej skończyli te kłótnie i wprowadzili tą łódź w ruch, aby powietrze chodź trochę nas ochłodziło.
Nagle inna łódź uderzyła nas z lewej strony. Ludzie zaczęli krzyczeć do tych, kto trzymał się za burtę albo siedział na niej, aby zabrać ręce. Uderzająca blaszana łódź w kontakcie z drugą tnie wszystko, co napotka. Już wielu ludzi przez nieuwagę straciło palce albo zostało poważnie pociętych.
O 13.00 usłyszeliśmy warkot silnika, co nas zadowoliło. Po chwili łódź ruszyła z miejsca, a świeży przypływ powietrza ochłodził nasze mokre od potu ciała. Po głowie chodziła mi tylko ta jedna myśl, jeszcze 8 godzin podróży.
W łodzi zapanowała cisza, wszyscy spokojnie siedzieli i rozglądali się. Brzęk silnika mieszał się czasami z płaczącym dzieckiem. Po chwili ktoś włączył radio na baterie, z którego wypłynął inny – od tego, co znam – typ muzyki: w nuer, po arabsku i etiopska.
Na podłodze siedzący ludzie zaczęli się przykrywać kawałkiem płótna, aby uchronić się przed prażącym słońcem.
Dla mnie przyszedł czas, aby rozglądnąć się i zobaczyć, co Południowy Sudan w sobie kryje.
Biały Nil – szeroki i brązowy, woda brudna, ale zdatna do picia – najwyżej przyniesie biegunkę. Po dwóch stronach wodorosty i wysoka trawa, która podobno kryje w sobie krokodyle i hipopotamy. Często przechodzenie takich traw to ryzyko. Kąpiące się dzieci także czasami zostają zaatakowane. Jednak podczas naszej podróży nic się z nich nie wyłoniło. Zielone pola, równiny, a w oddali drzewa i rzadki las. Na polach, co chwilę spotykaliśmy pasące się krowy. Przez cały czas towarzyszyły nam przekrzykujące się przeróżne gatunki ptaków. W przeróżnych kolorach, każde oddające inny głos.
Co chwilę mijamy wioski przy których kąpią się dzieci, a kobiety robią pranie. Gdy tylko dzieci widzą zbliżającą się łódź, wychodzą z wody i skaczą do niej, chwaląc się jak daleko skaczą. Minęliśmy następne wioski, a po chwili potężne hangary firmy, która zajmuje się wydobyciem ropy naftowej.
Mijają godziny a ból już wzrastał bezlitośnie w całym ciele. Co chwilę zamaczałem czapkę wodą, aby nie czuć gorąca, jednak po pół godziny robiła się całkowicie sucha. Mijają godziny, a Nil cały czas taki sam, kręci się w lewo i prawo. Taka sama natura i takie same wioski z pozdrawiającą nas ludnością. Ok 17.00 niebo zostało przykryte chmurami i zerwał się porywisty wiatr. Z prawej strony ukazała nam się szara ściana, za którą chowała się cała równina. Nic nie mogliśmy zrobić, patrzyliśmy jak ta ściana wody się do nas zbliża. Rozłożyliśmy plandekę, aby się trochę pod nią ukryć oraz okryć nasze bagaże.
Po chwili zagrzmiało, zawiało i ogromna ilość wody zaczęła na nas spadać. Schyleni skupiliśmy się w jednym miejscu. Z plandeką nad głową przepychaliśmy się, co chwilę z sąsiadami, którzy także chcieli mieć, chociażby schowaną głowę. Łódź powoli nabierała wody. W wodzie po kostki znaleźliśmy się wszyscy, ci którzy siedzieli na podłodze i oczywiście nasze bagaże. Po chwili do wody wpada mój plecak z aparatem, telefonem i dokumentami. Tylko do kamery dostała się woda; robienie zdjęć się zakończyło, chyba, że zdołam od kogoś pożyczyć.
Po piętnastu minutach deszcz ustał. Teraz przemoknięci, w wodzie i wiatrem wszyscy czuliśmy zimno, które przeszywało całe ciało. Zaczęło robić się ciemno.
O 19.30 dotarliśmy do Fom. Nic już nie było widać. Wygramoliliśmy się z łodzi, a nasze stopy znalazły się w błocie. Pierwszą trudnością było wyjście po zboczu na równinę. Z plecakami, w błocie przypominającym maź, która przyczepia się do wszystkiego, a pokryte nią podeszwy ślizgają się jak na lodowisku, wejście na górę było prawdziwym wyczynem. Po wielkich trudnościach znaleźliśmy się na równinie. Ślizgając się co chwilę doszliśmy do parafii.
Po chwili zjawił się katechista i zabrał nas do naszego szałasu. Drzwi do szałasu mają niewiele ponad 1 metr wysokości, a w środku jest bardzo przyjemnie; zaschnięte błoto na podłodze i ścianach (ziemia po wyschnięciu robi się twarda jak skała, ciężko cokolwiek na niej uprawiać), dach pokryty słomą tworzy stożkowaty kształt. Po pół godziny katechista przyniósł nam świeżo upieczone ryby. Po posiłku chodziło mi po głowie tylko jedna myśl – odpoczynek. Byłem tak zmęczony, że nie zważałem na żadne owady czy robaki – spałem jak zabity.
Następny dzień nie był dla nas szczęśliwy. Po śniadaniu, składającego się z lokalnego jedzenia (bułka z sorgo w środku) poszliśmy nad brzeg, aby wziąć następną łódź do Old Fangak. Po chwili znaleźliśmy się w łodzi, jest 10.00. Oczywiście taka sama procedura, czekanie, aby łódź się zapełniła i to samo piekące słońce. Po trzech godzinach czekania zostało ogłoszone, że łódź dzisiaj nigdzie nie popłynie, ponieważ łódź nie jest pełna i wielu ludzi nie chce zapłacić.
Wróciliśmy do naszej chaty, aby przeczekać dzień i spróbować jeszcze raz następnego. Mieliśmy przez to czas, aby rozejrzeć się po okolicy.
Naokoło takie same chaty, w jakim jesteśmy goszczeni. Przeszliśmy dalej i minęliśmy market z ciuchami i artykułami chemicznymi, jeszcze dalej, kasety i żywność, jak sorgo albo suszone ryby (innego jedzenia nie można tutaj dostać, owoce są rzadkością). Można tutaj kupić także chleb albo mięso z krowy albo kozy (czasami z przed 3 dni, lodówek tutaj nie ma, nie ma elektryczności). Większość jest sprowadzana z Malakal. Minęliśmy także kilka murowanych domów, w której mieści się szkoła podstawowa i szpital – jakkolwiek to nazwać, ponieważ poziom jest bardzo, bardzo niski, a lekarze przeważnie po 6 miesięcznym kursie, czasami zdarza się że po 3 letnim. Za nimi odsłoniła nam się równina, a stąpając po niej mogliśmy zbierać naboje i łuski. W ziemi koliste ślady po bombach mówiły nam, że to miejsce było polem bitwy. Ukazała się naszym oczom historia wojny, która trwała, aż do 2005 roku. Najgorsza wojna domowa trwająca od 1983 roku miała miejsce w tych rejonach. Ludzie emigrowali do Chartumu, lecz niewielu docierało. Brak żywności, choroby i karabiny wroga sprawiały, że połowa ginęła.
Fom – Old Fangak
Następnego dnia musieliśmy próbować jeszcze raz, z nadzieją, że tym razem łódź ruszy z miejsca.
Zajęliśmy miejsce już o 9.00 rano i czekaliśmy. Tym razem stało się pewnym, że odpłyniemy. Ludzi była podwójna ilość. Zająłem miejsce przy burcie i modliłem się abyśmy jak najszybciej wypłynęli. Krzyki i przepychania towarzyszyły nam cały czas. Czasami wydawało nam się, że brak miejsca, lecz ludzie wciąż byli przepychani z przodu na tylną część łodzi. Nie było wyboru, musieliśmy czekać. Siedząca kobieta na moich stopach powoli sprawiała, że stopy zaczęły mi cierpnąć. Żadnego ruchu. Zostałem przygnieciony do burty.
O 12.00 udało nam się ruszyć z miejsca. Widok taki sam jak dwa dni temu. Rzeka stała się bardziej pozawijana, a w pewnych momentach wydawało się, że rzeka zawróciła, aby znowu skręcić w drugą stronę i posunąć się do przodu. Łódź przypominała płynącą konserwę napakowaną ludźmi, którzy nie mogli wykonać żadnego ruchu. Wszystkim nam pot leciał z całego ciała przyciągając duże szare muchy, po których bolesnym ukąszeniu ukazywała się krew.
Po kilku godzinach słońce mnie wycieńczyło do reszty. Stałem się słaby i czułem, że zaraz stracę przytomność. Po chwili nie wytrzymuję i zacząłem się wciskać na poprzeczną ramę, aby usiąść choć na chwilę. Na szczęście ludzie zrozumieli mnie i przesunęli się, abym mógł usadowić się na rogu, prawie wpadając w wodę. Trochę ulżyło i miałem nadzieję, że dotrę do celu bez problemów. Byłem tak zmęczony, że nie miałem już ochoty na podziwianie widoków. Moją myślą stało się; gdzie ten Old Fangak, za którym zakrętem?
O 19.00 usłyszałem, że dotarliśmy. Wyszliśmy na brzeg, młodzież od razu zabrała od nas bagaże, a śpiewająca i grająca na bębnach grupa dzieci towarzyszyła nam do samego domu. Przeszliśmy targowisko, minęliśmy kilka murowanych domów i kościół. Znaleźliśmy się w domu. Przywitała nas wspólnota: brat Raniero, i ojcowie Wellington i Christian, który nam towarzyszył.
Te same dzieci, które towarzyszyły nam przy przejściu z łodzi do domu ubrani w czerwone stroje z wyszytym białym krzyżem na piersiach, maszerowały ulicami ze śpiewem i grą na bębnach po całym Old Fangak, aż do 23.00 w nocy. Następnego dnia rozpoczęli ten sam śpiew o 5.00 rano, aż do Mszy, 7.00. Dzieci te, to grupa dzieci parafii, a wszystko to przygotowali na nasz przyjazd.
Oczywiście podróż dała mi się we znaki. Następne trzy dni spędziłem z gorączką i potężnym bólem głowy, mięśni i oczu – czyżbym przechodził moją pierwszą malarię?