Święto Komboniego i odwiedziny wiosek

Czego to się nie robi dla głoszenia Ewangelii

Pranie porobione, rzeczy spakowane, latarka i baterie naładowane – chyba wszystko jest. Moment przed dłuższą podróżą zawsze jest stresujący – oby czy na pewno wszystko zabrałem, jaka będzie droga i czy nie wyzionę ducha w połowie.

Jeszcze przed podróżą popatrzyłem na mapę gdzie idziemy, a GPS pokazał 45km. Dodatkowo wciąż trwają deszcze i jest mokro i wilgotno. Najgorszy czas to ten, kiedy nasz termometr pokazuje 31 stopni i wilgotność 94%. Z każdego się leje, a mój współbrat zmienia koszulkę, co godzinę. Moje wszystkie ubrania musiałem popakować w worki próżniowe, bo niektóre spodnie porobiły się białe od grzyba. Ubranie pozostawione na noc, rano jest ciężkie i wilgotne, nic nie schnie. Wciąż otoczeni jesteśmy wodą.

Wyruszamy razem z naszą młodzieżą z Old Fangak, więc będzie raźniej. Już kilka dni wcześniej młodzież zaczęła znosić sorgo, aby mieli żywność na czas podróży i na drogę powrotną. Przed wyprawą wszyscy nocują w kościele. Po przeliczeniu wyruszy nas około sto osób. Młodzież jeszcze ćwiczy przed podróżą, zaś nową piosenkę, którą mają zaprezentować szepczą, aby nikt ich nie słyszał. Już kilka dni wcześniej próby odbywały się albo w kościele, albo daleko w buszu, aby nikt ich nie podsłuchał ich nowej piosenki, którą zaprezentują dopiero w Bii.

Mięliśmy dużo szczęścia, bo młodzież załatwiła łódź, którą dostaliśmy się do Kuem Duok. Potem kilometry drogi piechotą. Łódź nie była duża. Udało nam się do niej jakoś zapakować, praktycznie nikt nie mógł się ruszyć, a miejscami dodatkowo nabieraliśmy wody. Oczywiście nic strasznego – trzeba tylko stanąć na dziurach i woda już się nie nalewa do środka. Nie pocieszyło mnie to, gdy dodatkowo łódź prawie całkowicie zanurzona jest w wodzie. Udało nam się jednak dopłynąć szczęśliwie. Kolejny etap naszej drogi to tylko piechotą. Wszędzie woda i błota, więc bez gumowych butów się nie obejdzie.

Od samego początku błota, które w niektórych miejscach sięgają po kolana. Dodatkowo jak na złość wszędzie krzaki z kolcami. Często trzeba się schylić i przejść przez kolczaste zarośla, które rysują ręce i nogi. Ponieważ jest nas duża grupa, a dziewczyny niosą sorgo na głowie często staliśmy w korkach. Przeszliśmy 7km i dotarliśmy do Dor. Ponieważ nie wszyscy jeszcze dotarli, a droga była ciężka, postanowiliśmy, że nocujemy tutaj.

Jest chata, mieszkańcy nie mają nic przeciwko, więc się rozkładamy. Chłopcy przed chatą dla krów, dziewczyny przed chatą kobiet i kuchnią, my misjonarze w chacie ojca rodziny, którego akurat nie ma. Trochę się rodzinie zaroiło, gdyż każdy rozkłada swoją moskitierę gdzie może, jeden obok drugiego. Dziewczyny wzięły się za gotowanie. Ja zaś szybki prysznic w krzakach i pod moją moskitierę. Jednak w pewnym momencie zauważyłem, że obok mojego łóżka domek zrobiły sobie czerwone duże mrówki, które jak się do mnie dostaną to wgryzą się w skórę – wiem, jest to bolesne. Niektóre już z uniesionymi głowami i szczypcami czekają, aby kogoś złapać. Oczywiście mieszkańcy przyszli z popiołem, posypali je, a mrówki zaczęły uciekać na wszystkie strony. Po chwili powiedzieli – nie ma problemu, idź spać. Trochę mi to było nie na rękę, ale im uwierzyłem.

Udało mi się zasnąć. Następnego ranka, gdy zacząłem ściągać moją moskitierę, kij uderzył w mur i coś się zaczęło sypać, jak groszek. Ja za latarkę, a to mrówki przeniosły się do dziury w murze. Niesamowite jak część z nich zrobiła z siebie łatę – niestety jak ją uderzyłem wszystkie mrówki się wysypały na zewnątrz. Tak szybko to się jeszcze nie pakowałem. Od rana dziewczyny już gotują, ale dla stu osób w kilku garczkach zajmuje im to kilka godzin.

Idziemy dalej, ta sama ciężka droga i kolejne 7km. Doszliśmy do Kuernyang. Szybki prysznic z komarami i do spania. Kolejny dzień przyniósł nam trochę ulgi, bo droga błotnista, ale bez dużej ilości krzaków. Po kilku godzinach doszliśmy do Bii, (10km), gdzie przywitała nas wspólnota i chór. Teraz mogliśmy spokojnie odpocząć i miałem czas, aby przyszykować kazanie na niedzielę. Po chwili grupy młodzieżowe naszej parafii (czyli 21 centrów) zaczęły się pojedynczo schodzić i każda kroczyła ze śpiewem w pochodzie do miejsca naszego noclegu, aby się zaprezentować i zostać przez nas przywitanym. Pod wieczór wioska Bii zaroiła się od młodzieży. Spotkanie młodzieży naszej parafii wyglądało trochę jak spotkanie całej diecezji w Polsce – było nas około czterech tysięcy.

Rano grupy rozchodziły się do buszu, aby przećwiczyć swoje piosenki, które zaprezentują w poniedziałek. Każda grupa musiała pokazać swoją siłę i liczbę. Głośny śpiew, marsz z powagą, niektórzy kroczą jeden za drugim w niekończącym się sznurze, co pokazuje ich liczbę – wszystko z powagą, jak żołnierze. Ciekawe, że w tym wszystkim nikt nie ukazuje radości, uśmiechu czy klaskania w dłonie – tego nie ma. Nie wiem czy to jest uzależnione od tego, czym ta młodzież żyje – konfliktem, wojną, bronią. Ukazują siłę jak żołnierze, wielu z tych młodych jest lub była na froncie, broń jest im bardzo dobrze znana. Trochę mnie to zastanawia w porównaniu z Kenią, gdzie radość, taniec, klaskanie w dłonie, okrzyki jest czymś naturalnym.

Świętowanie z Kombonim

Dla nas Misjonarzy Kombonianów 10 październik jest zawsze dniem szczególnym, kiedy świętujemy go razem z naszym założycielem św. Danielem Combonim. W tym dniu wszyscy kombonianie są szczególnie zjednoczeni w modlitwie. Jest to zawsze czas wdzięczności za te wszystkie lata naszej posługi ludziom najbardziej potrzebującym, za całą dotychczasową pracę i Bożą obecność w tym co robimy. Jest to także czas na prośby o dalsze błogosławieństwo i opiekę, szczególnie w miejscach konfliktów, wojen i niebezpieczeństw. Comboni nigdy się nie poddawał i uparcie trwał w tym, w co wierzył. Dlatego tak daleko zaszedł i tyle uczynił dla zbawienia dusz, szczególnie na tzw. „czarnym kontynencie”, szukając tych, o których wszyscy zapomnieli. Comboni zawsze szukał ludzi świętych i zdolnych do swojej pracy misyjnej, wiele czasu spędzał na modlitwie i podróżach, aby to zaczęte przez niego dzieło trwało i służyło jak najdłużej.

Jest to chyba zaszczyt, że akurat przebywam w miejscu gdzie Comboni i pierwsi misjonarze podróżowali i ewangelizowali.

Tak to w tym miejscu i my świętujemy razem z młodzieżą naszej parafii, dzieląc się naszą wiarą i zdolnościami. Każdego roku jest to szczególny dla nich moment, kiedy mogą publicznie zaprezentować swój taniec i piosenkę. Widownia jest duża, więc i widać od samego początku, że towarzyszy im wszystkim stres. Każdy chce wypaść jak najlepiej. Po porannej Mszy św. udaliśmy się na trochę bardziej zacienione miejsce, aby rozpocząć śpiewy reprezentowane przez poszczególne chóry. Już wcześniej każdy chór losował, w jakiej kolejności będą wywoływani na środek.

Każdy chór z powagą, marszem i śpiewem wchodził na środek, po czym prezentował jedną piosenkę już znaną oraz zaraz po niej tą, którą sami skomponowali – tym razem miała to być piosenka skomponowana na czas wielkanocny. Każdej piosence towarzyszył taniec. Choć każdy chór miał na to piętnaście minut to i tak zakończyliśmy wszystko wieczorem. Oczywiście na koniec każdy się zrelaksował i był czas na wspólny śpiew, taniec i oczywiście pogadanki chłopców z dziewczynami.

Kolejny dzień był poświęcony wyłącznie na święto Comboniego. Przygotowania na uroczystą mszę rozpoczęliśmy od samego rana. Przygotowanie śpiewu, tańców i przemówień. Ponieważ każdej grupie towarzyszył katechista, mięliśmy z ich strony wielką pomoc i wsparcie. Dla katechistów był to także czas, aby bardziej zawęzić wspólnotę, mogli podzielić się ze sobą swoimi doświadczeniami i wykonywaną pracą. Każdy z nich ubrany w białe alby, zajął miejsca z nami przy ołtarzu. Pokazywało to, że nie jesteśmy sami w tej pracy ewangelizacyjnej. Mamy ze sobą wielu ludzi, którzy chcą się dzielić swoją wiarą i przyciągać innych do Chrystusa nauczając i pomagając nam, misjonarzom. Muszę przyznać, że z wielu z nich można być dumnym, z jakim zaangażowaniem oddają się tej służbie.

Dla nas był to dobry moment, aby przekazać kilka słów do naszej młodzieży, dla których życie w tym kraju nie jest łatwe. Każdy z nich ma marzenia, próbując je zrealizować na tyle na ile mogą. Każdy z nich kupi modne ubranie, zegarek i telefon, z którego popuszczają muzykę i nagrają kilka filmików, gdyż nigdzie naokoło nie ma sieci. Jednak jest to dużo lepsze niż istniejąca część młodzieży, dla których wartością jest siła, okulary przeciwsłoneczne, opaska na głowie i duży karabin z amunicją. To co może zmienić młodzież i przyszłość tego kraju to edukacja, czy to w szkole czy w kościele czy inne spotkania edukacyjne organizowane przez przeróżne organizacje. Z naszej strony jest to zawsze okazja do mówienia o przebaczeniu, miłości i życiu ewangelią.

Wieczorem z o. Alfredem przeszliśmy goszczące grupy rodziny, odwiedzając każdą z grup i życząc im udanej drogi powrotnej. Niektórzy z nich pokonali ponad 60km, aby dotrzeć na miejsce. Mają więc długą drogę powrotną. Kolejnego dnia z samego rana grupy zaczęły się rozchodzić. Ponownie każda z nich w marszu przychodziła do nas na krótką modlitwę i błogosławieństwo. Przyszła też i kolej na nas, misjonarzy. Każdy z nas wyrusza w długą podróż odwiedzając wioski w trzy różne kierunki. O. Gregor na zachód odwiedzając Pulidę, o. Alfred na wschód odwiedzając Phom i ja na północ odwiedzając Tisbel i kierując się na południe w stronę Old Fangak. Czułem się trochę jak pierwsi misjonarze, którzy po pewnym momencie przebywania razem pożegnali się i wyruszyli w różne kierunki świata ewangelizując napotkane tereny.

Długa droga powrotna

Pierwszym moim etapem było centrum Tisbel. Dziesięć kilometrów pokonaliśmy w niecałe cztery godziny. Dużo wody, błota i rzeka na końcu z wodą sięgającą po szyję. Zawsze te kilka dni, które spędzamy we wiosce spędzamy na odwiedziny rodzin i chorych. Rano różaniec, a wieczorem msza. W Tisbel miałem dodatkowe modlitwy wieczorem, tzw. ”błogosławieństwa domów”. Jest to zawsze szczególny czas, kiedy rodzina zaprasza na szczególne błogosławieństwo. Schodzi się wtedy cała wioska niezależnie od wierzenia, protestanci czy muzułmanie, jeżeli są. Taka modlitwa ze szczególnym błogosławieństwem wyróżnia się długimi przemówieniami i posiłkiem po modlitwie. Zaprosiły mnie dwa domostwa, więc dwa wieczory spędziliśmy ze śpiewem w radości i modlitwie za całą rodzinę.

Po Tisbel przeniosłem się do centrum Kuernyang (10km), gdzie spędziłem kolejne kilka dni odwiedzając rodziny i modląc się z mieszkańcami. Trochę ludzi opuściło wioskę, ponieważ odbywała się wtedy rejestracja w Tunga, jednak i tak kaplica zapełniła się po brzegi. Modlitwa w takiej lokalnej kaplicy nie jest łatwa; ciemna, kryta trawą, z małymi oknami, pełna ludzi. Pierwszy raz mi się zdarzyło, że w pewnym momencie zasłabłem i musiałem usiąść na jakiś czas. Jednak udało mi się skończyć eucharystię. Moim ostatnim słowem było, następnym razem modlimy się pod drzewem.

Aby zaoszczędzić trochę drogi po mszy wyruszyliśmy przez wodę do Pulual (3km). Tam spędziłem noc, kolejnego dnia rano odprawiłem mszę i w drogę. Robi się sucho, deszcze przestają padać to i droga się polepszyła. Nawet i szybko poszło, bo po niecałych trzech godzinach doszliśmy do Kuem Duok (13km). Tutaj spędzę kolejne kilka dni.

Kolejnego dnia czułem się osłabiony, więc pozostałem w chacie. Kolejnego dnia udaliśmy się do jednej z kaplic Kuem Duok (centrum Wanglel) do oddalonej o 10km Wangriisa, taka dwudniowa wyprawa. Jak tylko doszliśmy na miejsce, lokalna ludność przyszła nam na spotkanie ze śpiewem i tańcem. Następnie wspólnie udaliśmy się pod pobliskie drzewo na eucharystię. Ponieważ kaplica jest trochę oddalona od centrum widać było, że ludzie są trochę opuszczeni i mało przygotowani do sakramentów. Ostatnio był u nich o. Christian ponad rok temu. Musimy zobaczyć jak bardziej pomóc tej kaplicy. Kolejnego dnia z samego rana zacząłem odwiedzać rodziny błogosławiąc im i zachęcając ich, aby trwali silni w wierze. Około południa katechiści, którzy ze mną przyszli rozpoczęli nauki, z młodzieżą i tymi, którzy mają w niedzielę ochrzcić swoje dzieci. Następnie udaliśmy się do kaplicy Kuergar, która znajduje się na naszej drodze powrotnej do Kuem Duok, na nocleg. Była to okazja, aby porozmawiać z lokalnym katechistą Jamesem, który jak zauważyłem narzeka, ale mało też się garnie. Wiedział, że kolejnego dnia do niego przyjdziemy, ale ludzie chyba o niczym nie wiedzieli, bo nikt nie przyszedł. Poprosiłem katechistę Kuem Duok, Josepha, aby częściej odwiedzał te kaplice, dając nauki i rozmawiając z katechistami tych kaplic.

Kolejnego dnia z samego rana wróciłem do Kuem Duok, aby przyszykować się na niedzielę. Oczywiście ludzie mnie już zaczynają znać, że przepadam za zsiadłym czy kwaśnym mlekiem. Po drodze przechodząc obok domostw jest wiele pozdrowień, zaś każdy życzy nam szczęśliwej drogi. Po chwili z jednego z domostw podbiega kobieta z garnkiem i oczywiście z czym? – zsiadłym mlekiem. Wręczyła mi kubeczek i potem rzekła, no to jeszcze jeden (chyba na drugą nogę). Kobieta niesamowicie się uradowała, a ja to mogłem teraz nawet pobiec na miejsce – taaaka energia. Od ostatnich dni słońce daje niesamowicie, więc idzie się ciężko przy 33 stopniach w cieniu. Takie momenty zawsze dodają siły.

Do Kuem Duok niektóre z pobliskich kaplic zaczęły się schodzić już tego samego dnia, wieczorem. Naszą niedzielną uroczystość, przy płynącym Nilu upiększyło 25 chrztów i tak to zakończył się mój czas odwiedzin.

W poniedziałek udałem się w drogę powrotną. Najpierw do Wanglel, do którego choć blisko (6km) to ciężko się dostać przez głęboką wodę. Musieliśmy ponad godzinę siedzieć w kanu, aby dopłynąć do miejsca, z którego można iść piechotą. Chłopcy wiosłowali jak mogli, zmieniając się co chwilę i poruszając się powoli pod prąd rzeki. Czas się wydłużał, a plecy zaczęły boleć. Kolejny etap piechotą, trochę człapania w wodzie i dotarliśmy na miejsce. Późnym wieczorem usłyszeliśmy dwie łodzie płynące w kierunku Old Fangak. Jak bym podbiegł i je zatrzymał to za jakieś dwie godzinki był bym w domu. Jednak wiedząc, że rodzina przygotowuje dla mnie kurczaka nie mogłem się oprzeć, aby pozostać. A co tam, jutro już tylko 13km, w trzy godzinki zajdę.

Tak to zjadłem kurczaka, wyspałem się i kolejnego dnia z samego rana ruszyłem do Old Fangak.

Jak to bywa po powrocie; pranie, sprzątanie, gotowanie. W ogródku jeszcze coś się znajdzie. Fasolka urosła, pomidory jeszcze są, ogórki mają kwiatki, moje papaje uschły a koguta zjadły psy.